piątek, 10 lipca 2015

The Chochoł Show

Moja Droga Hołownio!

Już wiem, dlaczego razem piszemy bloga! Właściwie wiem to od dawna i znam ku temu przynajmniej miliard powodów, ale w ostatnim liście dostarczyłaś mi jeszcze jednego: nawet jak piszesz bez sensu to piszesz z sensem! To bardzo cenna umiejętność, bo przecież nie zawsze da się pisać do rzeczy. A pisać trzeba. Przezwyciężać blokady, pokonywać wyrwy w wenie, pisać, pisać, grafomanić. I pomimo tego, że z duetu Prokop&Hołownia zawsze wolałem Hołownię to z niejaką zazdrością oddam Ci go na alter ego. Z racji wzrostu.

Domagasz się podsumowań warszawskich. Dostaniesz je, bo to genialny temat. Właściwie nawet na więcej niż jeden post. Cała książka by mogła z tych moich zmian i rewolucji powstać. Ale najpierw niech się domknie ten rok: jesień, zima, wiosna, lato. Jak u Vivaldiego. Tymczasem ostatnie dni i tygodnie zdecydowanie wymagają wspomnienia o nich. Parafrazując bowiem jakiegoś Francuza (pewnie Ludwika, bo każdy Francuz ma na imię Ludwik, każdy facet z widłami to Posejdon, a każdy muzyk to Justyna): Ślub wart jest mszy! Czy jakoś tak…

Chciałem Ci dzisiaj w filmowym skrócie opowiedzieć historię pewnej miłości, a właściwie pół roku z życia brata panny młodej – funkcji oficjalnie wpisanej na listę najcięższych zawodów świata Międzynarodowej Organizacji Pracy.

Guess who’s coming to dinner
Mroźny styczniowy dzień. Byłem chory i się źle czułem. Zatrułem się jakimś jedzeniem, całą noc nie spałem, byłem blady jak ściana i w ogóle było mnie pół. W dodatku cały poprzedni wieczór spędziłem na lawirowaniu między informacjami, starając się wybadać, kiedy będę mógł dać sygnał do przyjazdu celem ogłoszenia wielkiej informacji pewnym dwóm osobom (przez pewne inne dwie osoby). Moje lawirowania były bardzo udolne. W wielkim staraniu o utrzymanie tajemnicy usłyszałem wprost pytanie od mojej Mamy: „Andrzej oświadczył się Bogusi?”. Jestem genialny utrzymywaczem wszystkiego w sekrecie. Zapraszam do siebie wszystkie agencje wywiadowcze świata. Kontrwywiadów nie zapraszam. Dla własnego bezpieczeństwa.

Diabeł ubiera się u Prady
Megalomania świadka sięga granic tak wielkich, że poniekąd właśnie porównuje się do Mirandy Pristley. Ale nieważne. Trzeba się przecież jakoś ubrać! Poszukiwania trwały łącznie pewnie tyle co inny film – 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni. Znalazłem cudny garnitur, koszulę, nawet poszetkę. Najtrudniej było dobrać pasujący do tego wszystkiego krawat. W końcu i to się udało. I kiedy już gotów byłem założyć swoje zwieńczone idealnymi szpilkami buty na nienagannie białym biurku oraz nakładając na oczy okulary powiedzieć znad najnowszego numeru Runway’a nonszalanckie „That’s all”, zapaliła się czerwona lampka, a nad moim perfekcyjnie dopasowanym strojem zabrzmiał alarm ijoijoijo niebezpieczeństwo. Panna Młoda ma sukienkę w kolorze ecrie. Pan Młody koszulę w tym samym kolorze. Kiedy założę swoją wspaniałą, przepiękną, z genialnym kołnierzykiem, a przede wszystkim śnieżnobiałą koszulę, będą przy mnie wyglądać po prostu brudno. I podobno nie mogłem im tego zrobić. Beżowa lub ecrie koszula garniturowa w moim rozmiarze? Fakt, że się udało, powinien być dowodem na istnienie cudów. Albo prawdziwości hasła głupi ma zawsze szczęście. Oddaję to pod osąd społeczności.

Wożąc panią Daisy
Trzy osoby, trzy pokolenia, trzy walizki, trzy wieszaki – na nich jeden garnitur i sporo sukienek, dwoje kierowców, jedna pasażerka. Tak ruszamy w drogę. Tour of Poland. Północ-południe. Kiedyś, w czasach gdy byłem jeszcze stanowczo za mały na to, żeby dosięgnąć do samochodowych pedałów, śniło mi się, że prowadzę samochód po obwodnicy Trójmiasta. Zatrzymuje mnie policja, ja wyskakuję z samochodu i niejako przedstawiając się wykrzykuję nazwę mojego sennego pracodawcy: TOUR DE POLOGNE! – Ku chwale ojczyzny! – odkrzykuje, salutując mi wąsaty policjant. Tym razem nie mogłem spać. Trzeba było jechać. Pewna Karo kiedyś stwierdziła, że to koniec Polski. I może coś w tym jest. Kierunek Olszanica, województwo Podkarpackie. Daleko. Babcia na tylnym siedzeniu śpi, układając głowę w najdziwniejszy sposób. Na przednich siedzeniach trwa rywalizacja. I ja i moja Mama wolimy prowadzić. I jedno i drugie nudzi się na siedzeniu pasażera. Babcia od czasu do czasu rzuci jakąś uwagę z tylnego siedzenia. Z siedzenia pasażera też padają jakieś słówka. Moje lub nie moje. Siedź. Odpocznij Stokrotko.

To skomplikowane
Organizowanie wesela to wcale nie jest taka prosta sprawa. Od znalezienia miejsca (to akurat było bajkowe), poprzez zaproszenia, wizytówki itp. A piszę tylko o tych rzeczach, które jako pierwsze przychodzą mi do głowy, żeby zmieścić się w rozsądnym wymiarze znaków. Porozmieszczanie ludzi po pokojach. Żeby każdy się zmieścił, żeby każdemu było wygodnie. Pousadzanie przy stołach: żeby ciotka siedziała obok kogoś, z kim jeszcze rozmawia, bo z całą resztą zdążyła się już pokłócić. Żeby kolega nie wylądował naprzeciwko narzeczonej innego kolegi, z którą miał kiedyś romans. Żeby młodociani siedzieli poza zasięgiem wzroku rodziców zaopatrzeni w odpowiednią ilość procentów. Karkołomne zadanie, zwłaszcza gdy skład gości zmienia się z godziny na godzinę w miarę kolejnych telefonów. Dekoracje, zdjęcia, filmy, ktoś właśnie przyjechał i nie ma żelazka, ktoś nie wie, w jakim jest pokoju, a w ogóle to czy macie coś większego. Meryl Streep by tego nie ogarnęła!

Godziny szczytu
Odpoczynek jest dla słabych, a Twoja lista spraw do zrobienia stale się powiększa. Panna Młoda utknęła gdzieś między fryzjerką a kosmetyczką i to nic, że obie są w jednym pokoju. Matka Panny Młodej znajduje się na drugim końcu tego pokoju. Nagle stajesz w obliczu sytuacji, w której jesteś ostatnią w miarę ogarniającą wszystko osobą. Problem polega na tym, że też powoli przestajesz ogarniać. Przechodzisz w stronę pałacu przez mostek nad stawem. Idziesz po coś. Dzwoni telefon – musisz szybko wrócić załatwić coś innego. Wracasz, ale dzwoni telefon. Jesteś natychmiast potrzebny w pałacu, bo coś tam. Szedłem w tę i z powrotem 3 razy. Nie doszedłem nigdzie. Telefon prawie wpadł mi do wody. Na przygotowanie zarezerwowałem sobie 45 minut. Dobre sobie… 15 minut przed godziną zero wpadłem do swojego pokoju. Wchodziłem właśnie pod prysznic, gdy zadzwonił telefon. „Pomożesz…?”. Nie pomogę, chyba że będę świadkiem na ślubie ubrany tylko w pianę od żelu pod prysznic. Suszyłem włosy i myłem zęby jednocześnie. Gdy dotarłem na miejsce zostało mi wciąż 12 sekund. Mnóstwo czasu.

Koncert na 50 serc
Przyjechała Justyna. Justyna jest muzykiem. Przyjechała inna Justyna. Justyna też jest muzykiem. Przyjechała z nią jeszcze inna Justyna. „Cześć Justyna. Czy Ty też na czymś grasz? – Nie, nie gram. Jestem dyrygentką”. Dobrze mieć znajomych muzyków. Pod warunkiem, że akurat bierzesz ślub. W przeciwnym wypadku pewnie też dobrze mieć znajomych muzyków, ale nie wiem, czy akurat się do czegoś przydają… A tak: wiolonczela, skrzypce, klawisze, puzon i kilka dobrych głosów. Do tego mały urokliwy kościół i trochę podniosłej atmosfery. Efekt jest naprawdę całkiem niezły. Tylko po co ten organista? I czy ma na imię Justyna…?

Goldfinger
Sakramentalne tak zostało wypowiedziane. Żono, przyjmij tę obrączkę. No tak. Przyjmij, ale nie wchodzi. Ręce Pana Młodego się trzęsą. Wszyscy patrzą. Obrączka nie wchodzi. To prawda, że pod wpływem temperatury puchną palce? To prawda, ze na dworze są 32 stopnie? W jakiej temperaturze topi się złoto? Bo wiecie… znaleziona przed laty złota bransoletka została przetopiona na obrączki. Obrączki, których w dodatku ja dzielnie nie zapomniałem ze sobą zabrać. Muszę przyznać, że gdybym poprzedniej nocy nie był zbyt zmęczony, żeby przyśniło mi się cokolwiek, z pewnością odtwarzałbym scenę, w której gorączkowo przeszukuję wszystkie nierozprute jeszcze kieszenie mojego idealnego garnituru w poszukiwaniu obrączek, których tak bardzo tam nie ma. A tymczasem jeszcze przed samym ślubem kazali mi w zakrystii położyć obrączki na jakiejś tacce i tyle. Gdybym ich zapomniał nikt by nie zauważył, tylko ślub by się odrobinę opóźnił. Gorzej gdyby Panna Młoda zapomniała bukietu i jej przyjaciółka musiałaby po niego biec. A nie. Poczekaj… Ups.

O jeden most za daleko
Czymże jest tradycja robienia bramy przed nowożeńcami? Znanym sposobem na zarobienie pół litra wódki. Był sobie pan, co wódkę chciał. Stanął pod sklepem i bramę miał. Stał na prawo od kościoła, blokując drogę w kierunku wiejskiej remizy. Orszak weselny jak na komendę spojrzał na niego, skrzywił się lekko i skręcił w lewo. Sorry, wódki nie będzie. Biedny ów pan pewnie nie zauważył, że od kilku dni wrzucałem na fejsa zdjęcia otagowane jako ‘Pałac Biesa’. Cóż… ignorantia Facebook nocet! A w ogóle ślub mojej siostry w remizie…?

33 sceny z życia
Stajesz przed skrzynką z obiektywem. Trzask. 20 sekund na przebranie. Trzask. I tak cztery razy. Obok rożne fikuśne stroje, gadżety, peruki, akcesoria. Fotobudka. Obok pamiątkowa księga. Zrób sobie zdjęcia, wklej i spraw, żeby Państwo Młodzi na zawsze zapamiętali twoją głupią minę. Dobrze się bawiłeś na ich weselu? Osobiście uważam, że to bardzo fantastyczny pomysł! I ja tam byłem – miód i wino piłem, a zdjęć sobie kilka strzeliłem. A co!

Requiem dla snu
Biegasz po sali i sprawdzasz, czy goście mają co pić. Kiedy nie mają, biegniesz piętro wyżej, bo jesteś strażnikiem imponującej ilości wódki. Ogarniasz wiele rzeczy. Latasz, szukasz, pomagasz, płacisz, pytasz, mówisz, odpowiadasz. Jedyną rzeczą o jakiej marzysz koło 21. jest kawałek miejsca do spania. Z drugiej strony wiesz też, że jeśli zamkniesz oczy, do swoich obowiązków już nie wrócisz. A trzeba iść na górę i donieść wódki. Autopilot, uśmiech nr 4 i bardzo mocne mięśnie powiek. Kiedy wszyscy idą już spać, musisz jeszcze posprzątać resztę butelek. Moje oczy zamknęły się o 7.30. Spaaaaać! Całe 3 godziny.

Tajemnice lasu
Poprawiny zostały zaplanowane na niedzielny wieczór. Wynajęta bacówka pod lasem, grill, ognisko, piwo i gitary. Para Młoda zaginęła na sesji zdjęciowej, podobnie jak wszyscy inni poza mną. Byłem jedyną decyzyjną osobą, która miała nad tym wszystkim zapanować. A nagle okazało się, jak wiele było do opanowania. Nie to jednak stanowiło największy problem. Wyobraźnię pobudzały bowiem wspomnienia żmii widzianej przeze mnie w tym miejscu zaledwie dwa dni wcześniej (moja wężofobia jest chyba powszechnie znanym zjawiskiem) oraz wisząca nieopodal, a podpisana przez miejscowego wójta kartka, ostrzegająca o pojawiającym się w okolicy niedźwiedziu, który w zeszłym roku zdążył już kogoś oskalpować. Do myślenia dawały też ślady jego pazurów na ścianie bacówki oraz świeżo wymienione w niej drzwi – pamiątka po wizycie misia w tym miejscu tuż po ostatnim ognisku kilka dni wcześniej, a także opowieści pana kucharza, który mieszając gulasz w garnku opowiadał o przygodzie z rzeczonym niedźwiedziem jego syna. Przygodzie, która zdarzyła się dwa dni wcześniej. I chociaż wszyscy zgrywali chojraków i raczej się z tego wszystkiego śmiali, żartując o niedźwiedziu czającym się za krzakami oraz rozczarowaniu jego nieobecnością wśród nas przy stole, to jednak w drodze powrotnej, zupełnie serio, dość głośno się zachowywaliśmy i śpiewaliśmy piosenki. W końcu na coś przydał się mój głos! Mam już teraz pewność: mój śpiew odstrasza nawet wściekłe niedźwiedzie.

Krajobraz po bitwie
I tyle. Gości wysłaliśmy do domów: czyli zasadniczo na północ i zachód – inne kierunki były siłą rzeczy (i gór oraz granic państwa) ograniczone. Reszta alkoholu wylądowała w bagażniku (zajęła również cały tył auta, jeśli mam być szczery). Znosząc to wszystko po schodach zastanawiałem się już tylko: zemdleję z kartonem wódki w rękach, czy może jednak nie. Ostatecznie wszyscy pozostali przytomni. Później, siedząc już na werandzie pałacu, patrząc na załadowany samochód, cień parkowych drzew oraz roztapiając się w szalejącym upale, poczułem głębokie szczęście, że to już wreszcie koniec. Jest to bowiem niewątpliwy komfort, gdy masz tylko jedną siostrę: nigdy więcej! Bo jeszcze jednego takiego ślubu, z pewnością bym już nie przeżył.

Zatem szanuj chamie szwagra swego, zawsze możesz mieć gorszego (albo w ogóle jakiegokolwiek innego, co – przez wzgląd na okoliczności – lepiej sobie mimo wszystko darować).

M.

PS. Chochoła nigdzie w pobliżu nie widziałem, chociaż mam wrażenie, że jednak maczał w tym wszystkim palce… Teraz idę dalej leczyć stopy, bo w końcu ‘Trza być w butach na weselu’. Auć.

PS2. Mam w zanadrzu jeszcze kilka innych tytułów i opowieści: „Inny świat”, „Trainspotting”, „Taxi!”, „12 years a slave”, ”Pieniądze to nie wszystko”, „Zapach kobiety”, „Sami swoi”, „Pomorskie iluzje”, „Dyplomacja”, „Mamma mia”. Bo wygadany jestem. Ale nie mam już miejsca. Uruchomcie wyobraźnię! :)
Nasze Bronowice

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz