sobota, 10 października 2015

Epilog

Obywatelko Współredaktorko Karo (bo kto to widział tak spoufalać się po imieniu!),

Chciałem dzisiaj pisać o czymś zupełnie innym. W ogóle chciałem pisać, bo od kilku tygodni czułem, że mam wenę. A ściślej rzecz ujmując miałem ją tak długo, dopóki nie usiadłem przed komputerem żeby zacząć. Czyli teraz na przykład jej nie mam. Myślę jednak, że jest to zjawisko powszechne jak kanapki spadające masłem w dół, wszystkie kolejki poruszające się szybciej niż ta, w której aktualnie stoimy, telefony dzwoniące gdy wejdziemy pod prysznic itp. Dla nierozumiejących o co chodzi, polecam „Zupełnie nowy testament” Jaco van Dormaela. W kinach od 1 stycznia. Jeśli kina tak zaczynają rok, to aż strach pomyśleć, co się będzie działo dalej… Ale wracając do meritum. Miałem pisać o czymś innym, jednak nazbierało mi się tak wiele spraw na które muszę Ci odpowiedzieć, że nie powinno się tego już dłużej odkładać. W końcu ileż można korespondować w stylu „Cześć Karo, napisałaś fajny list, ale powiem Ci dzisiaj o czymś innym”. Dzisiaj więc odpowiadam, odnoszę się, reaguję. I zamykamy pewien etap.


Okazuje się, że całkiem niezła z Ciebie mitomanka. A skoro zapowiedziałem, że dzisiaj będzie list odniesień to nie mogę pominąć faktu, że Twój ostatni list przeczytałem, gdy byłem w pociągu. Naprawdę, przysięgam! Wprawdzie nie miałem ze sobą żadnej cukinii, a na instagrama nie zrobiłem sobie zdjęcia z Szapołowską, a tym bardziej z Englertem, ale byłem. Musi być zatem jakiś głębszy sens w tym Twoim odkrytym micie nr 1.

Mariusz mieszka w pociągu, ale mimo wszystko mieszka też w Warszawie. I jak się okazuje, robi to już okrągły rok. Domagałaś się, prosząc jednocześnie o obudzenie Cię w lipcu, żebym dokonał rocznego podsumowania (cytuję) „czy i jak zbawił Cię Plac Zbawiciela. Pan Mariusz, czyli ostatni Łączyński w Warszawie: historia żacza w dwunastu księgach wieczystych. Czy coś w tym rodzaju.”. Słowo się rzekło, bo obiecałem to zrobić, ale muszę przyznać, że obawiam się takich tekstów. Boję się sentymentalizmu, patosu, które i tak zbyt często się ze mnie wylewają, a nie są przecież najmilej widzianymi na placu. Żeby więc narzucić kaganiec na moje łzawe zapędy postanowiłem upiec kilka pieczeni na jednym słownym ogniu i opisując ostatni rok, spełnić jednocześnie Twoje marzenie o przeczytaniu notatek zgodnych z wylosowanymi przez ostatnio Ciebie tytułami. Przyznaję, że jest to zabieg karkołomny, a ze względu na wielość tytułów muszę się wyjątkowo streszczać. Ale może to i dobrze... A zatem:

Niezbawiony choć zabawiony na Placu Zbawiciela: Pan Mariusz, czyli ostatni Łączyński w Warszawie. Historia żacza w ośmioksięgu spisana.
                                                                                                                                         
Prolog
Przede wszystkim zaczęło się od rewolucji. Plany były układane w głowie od dawna, ale jak to zwykle bywa, rzeczywistość okazała się o wiele bardziej nieprzewidywalna (czyż nie, Monsieur Robespierre?). Dzwonię do dziekanatu prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Potem dzwonię jeszcze raz. Potem jeszcze pięćdziesiąt razy – kto kiedykolwiek miał do czynienia z dziekanatem prawa na UW wie, o czym mówię. W końcu ktoś odbiera (później się dowiem, że niezależnie od tego jak pani w rzeczywistości miała na imię, była Haliną). Jestem tak zdezorientowany odzewem, że niemal zapominam po co dzwonię. Ostatecznie wydukam o co mi chodzi, a w odpowiedzi usłyszę “tak, jest zgoda”. Niby tylko trzy słowa. A rewolucja stała się faktem. Z toruńskiej bastylii zaczęły lecieć cegły.

7 imporant life lessons Mariusz taught us
Fakt, że jakoś to przetrwałem, jest dla mnie samego dość zaskakujący, bo momentów zwątpienia było niemało. Ale dzięki temu mogę się teraz podzielić z Tobą kilkoma cennymi uwagami Lenina przeniesień, Fidela Castro przeprowadzek, Dantona komplikacji – innymi słowy doświadczonego rewolucjonisty.
  1. Rozpoczynając rewolucję załóż, że Halina z którą rozmawiasz, a która mówi “proszę się do nas zgłosić jak najszybciej” zapomina jednocześnie wspomnieć o milionie dokumentów, które powinieneś mieć ze sobą, gdy lotem błyskawicy zdecydujesz się zgłosić. Dość problematyczna kwestia, zwłaszcza gdy dom i segregator z dokumentami jest jakieś 300 kilometrów dalej.
  2. Niejako kontynuacją poprzedniego punktu jest zabranie ze sobą kompletu zdjęć legitymacyjnych (czyż to nie oczywiste, że zawsze trzeba je mieć przy sobie?). Jeśli tego nie zrobisz, ryzykujesz fakt, że dzień rewolucji będzie wyjątkowo deszczowy. A pierwszą stronę Twojego indeksu zdobić będzie zdjęcie zmokniętego rewolucjonisty, w mokrych włosach i wyjątkowo nielegitymacyjnym sweterku, wykonane naprędce u pobliskiego fotografa.
  3. Wynajmij sobie parobka, który będzie stał za Ciebie w kolejce do dziekanatu. Weź pod uwagę, że kolejka jest dłuuuuuga, spędzasz w niej długie godziny, a w szczytowym dniu rewolucji przyjdzie Ci w niej stać 5 razy.
  4. Przygotuj się na kilka tysięcy kilometrów w pociągu i samochodzie, w ramach wielokrotnych kursów na trasie Tczew-Warszawa-Toruń.
  5. Biorąc pod uwagę ewentualność wyprowadzki z danego miasta, nie wynajmuj w nim mieszkania na kolejny rok. Zaoszczędzisz na kaucji za zerwanie umowy przed czasem. Z drugiej strony, jeżeli podobnie jak ja wierzysz, że los zawsze działa Ci na przekór, wynajmij mieszkanie, bo inaczej do żadnej rewolucji nie dojdzie. I bądź tu mądry...
  6. Spakuj ze sobą do walizki swoich przyjaciół. Zaczynanie o zera drugi raz w dwuletnim odstępie to czasem naprawdę dość ciężkie zadanie.
  7. Pamiętaj, że znalezienie mieszkania w Warszawie nie jest najprostrzym zadaniem. Trzeba mieć cholernie dużo szczęścia i jeszcze więcej uporu, żeby ładnie przechodzić wszystkie ‘castingi na współlokatora”. Ze wstydem przyznaję, że oblałem ich sporo. Ale patrząc na efekt końcowy – bardzo dobrze!

 Never underestimate the influence of Mariusz
Ciężkie były te pierwsze dni i dość frustrujące – tak to zwykle bywa, gdy spotyka Cię pasmo porażek. Ale przecież nie tylko mnie ta rewolucja dotyczyła. Musiały być przecież jeszcze jakieś inne dzieci do zjedzenia (nie wiem, czy w istocie ktoś  został już jej ofiarą, czy był smaczny, polany lukrem, cukrem pudrem i konfiturą z malin). Kiedy tak się miotałem, ciągnąłem za sobą całe grono mniej lub bardziej wtajemniczonych. Znalazłem później wiadomość od niejakiej Karo, która 30 września 2014 roku, w samym epicentrum bombardowań, pisała:
'Takie studia bez Reni - to musi być stresujące. Ale Ty się przecież spełniasz w takich sytuacjach życia na krawędzi ergo na pewno się ułoży! Bardzo jestem ciekawa wszystkich Twoich przeżyć i wrażeń tam i porównań z rzeczywistością toruńską, konfrontacji w mitem stolycy, uczelni, ludzi.. O, najlepiej bloga założ xD'
I co!? Co się stało 3 miesiące później? Powstał niejaki ‘Na plac!’. Ofiara rewolucji. Wziąłem Twój pomysł i jeszcze przekonałem Cię, a nawet cały świat, że był mój! Czyli – nigdy nie lekceważ wpływu Mariusza (tłum. – M.)!

Mariusz is so famous. But why?
Skoro są moje pomysły do których przekonałem cały świat, powinny być i takie, którymi przekonałem do siebie Warszawę. Czy w rzeczywistości tak się stało, mam uzasadnione wątpliwości. Próbując jednak znaleźć wyjaśnienie dla tego nieprawdopodobnego tytułu, poczniłem następujące hipotezy, odpowiadające na odważne pytanie: dlaczego Mariusz jest sławny?
  • bo ma bloga
  • bo występował w ‘Eureko, ja to wiem’
  • bo miał program w radiu i rozmawiał z ludźmi jeszcze bardziej znanymi od siebie
  • bo wszędzie się kręci i, mimo wrodzonej nieśmiałości, bywa w tym nieco upierdliwy (a może nieustępliwy? – w każdym razie lepiej brzmi...)
  • bo podobno zdarza mu się zachowywać jak diwa i gwiazda
  • bo nie umie się ubrać albo umie się ubrać – w zależnośc od sytuacji i osoby oceniającej tę umiejętność
  • bo ma zajęcia z HGW
  • bo rzuca się w oczy
  • bo... cholera jasna! Naprawdę kretyński jest ten tytuł!


Ten reasons why you should fall in love with Mariusz
I tu dopiero pojawia się problem. Bo jeśli założymy, że Mariusz jest sławny (zakładamy też do kompletu, że jest bogaty?) to powinien być oblegany wianuszkiem wzdychających serc. A tymczasem jest zgoła inaczej. Nawet jeśli pojawi się jakieś jedno (słownie: jedno) warszawskie serduszko, to wyjątkowo szybko się rozmyśla. I jak tu być przekonującym blogerem, który stworzy rzetelnie zadaną mu listę? Skoro jednak obiecałem to słowa dotrzymuję. Pomieszane między sobą >>fakty-wydarzenia-opinie: tu mówi Radio Wolna Europa<<
  1. Mariusz jest wysoki
  2. Mariusz jest inteligentny
  3. Mariusz jest niebieskookim blondynem, który nigdy nie był nazistą
  4. Mariusz jest istotą piszącą
  5. Mariusz robi sobie selfie z MU i GT
  6. Mariusz wybiera dobre film na długie zimowe wieczory (o ile akurat nie uczy się do kolokwium, egzaminu albo nie jest obrażony na śmierć)
  7. Mariusz zna Karo
  8. Mariusz robi naleśniki lepsze niż Manekin, a nie ma do niego kolejki, z której nabija się cały Facebook
  9. Mariusz jest zorganizowanym człowiekiem (tylko czy to kiosk!?)
  10. Mariusz jest uśmiechnięty

I wszyscy kochają Mariusza – nie bądź hipsterem, daj się, Drogi Obywatelu Czytelniku, ponieść modzie! Nie czekaj! Napisz, zadzwoń, wyślij SMS. Szczęście może uśmiechnąć się właśnie teraz*.
*Regulamin promocji dostępny na www.naplac.pl

Ten facts about Mariusz that will blow your mind
Wiem, że to sekcja, na którą wszyscy zorientowani czekają najbardziej, z drżącym sercem przenikając kolejne linijki, żeby dowiedzieć się wreszcie o tych wszystkich pikantnych i szokujących historiach, które znalibyście już z Pudelka, gdyby sekcja o mojej sławie była choć trochę prawdziwa. Skoro jednak nie można liczyć na portale plotkarskie i zaprzyjaźnionych dziennikarzy Faktu to może chociaż ‘Na plac’ przyniesie oczekiwany, skandalizujący efekt? Gdyby w pełni się nad tym zastanowić to opis całego mojego roku w Warszawie można by ograniczyć właśnie do tego właśnie i opisać tu kilka historii. Ale to Ty, Droga Karo, wypisałaś ich więcej, a ja tu tylko sumiennie odpowiadam. I nie zmieszczę już nic więcej. Nie moja wina!
Prawda jest taka, Obywatele Czytelnicy, że to był baaardzo ciekawy rok, w którym naprawdę dużo się działo. W tym i takich rzeczy, o których zdecydowanie lepiej nie pisać (chyba że rzeczywiście na Pudelku, ale tam jeszcze nie publikuję). Pewnie znalazłoby się ich dziesięć i pewnie wybuchnęłyby Waszą świadomość. A może wcale nie...? A może kiedyś je poznacie? W końcu o części z nich napomykałem już, mniej lub bardziej wprost umieszczając jakieś słowa-klucze. Przecież ostatni rok to i 9 miesięcy na placu. W każdym razie, są rzeczy, które na razie zostawiam dla siebie. Lista wielkiej dziesiątki jest stworzona w mojej głowie, chytry uśmieszek gości na mojej twarzy. A Wy się domyślajcie! Ha!

How to think like Mariusz
Czy dużo się przez ten rok zmieniło? Bardzo dużo. Czy to dobrze? Sam nie wiem.
Czy zbawił mnie Plac Zbawiciela? Cóż... Zdecydowanie wydałem tam trochę pieniędzy. I szkoda mi trochę tęczy, bo bez niej plac jest takim pustym betonowym polem i naprawdę stracił część swojego uroku. Tak to bywa, gdy polityka odbiera rozsądek, dystans, kolory i uśmiech (bo do tego służy???).
Czy ja się zmieniłem? Bezwzględnie. Nigdy już nic nie będzie takie samo, bo rewolucje zmieniają rewolucjonistów. Podobno byłem warszawski zanim jeszcze przeprowadziłem się do Warszawy. Nie wiem do końca, co to ma znaczyć oraz czy to dobrze czy źle, ale może przynajmniej powinienem się cieszyć, że w takim razie trafiłem do odpowiedniego miejsca. Czy rzeczywiście do niego pasuję? Okaże się.
Ta historia, ta rewolucja, każdy dzień, warte są powieści, bo chyba tak naprawdę były powieścią. Tutaj przytoczyłem odrobinę tylko ubrane fakty (te nagie: patrz punkt wyżej). Pozostały jeszcze wydarzenia przez wielkie “W” i opinie przez mało “o”. I mam wrażenie, że będę chciał to kiedyś opisać.
Czemu nie teraz? Bo jeszcze za wcześnie na epilog. Bo ta historia jeszcze trwa. A tak naprawdę to dopiero się zaczyna. Za mną pierwszy rok rewolucji. Poznałem już to miasto. Czuję wreszcie, że jest to moje miejsce. Mówię odruchowo ‘u mnie w Warszawie’, chociaż wymknie mi się też od czasu do czasu “u nas w Toruniu”, tylko już zawsze w czasie przeszłym.
Czemu nie tutaj? Bo musiałbym podzielić te wspomnienia na co najmniej 10 części, żeby były w długości zdatnej do czytania. A epilogi powinny być krótkie.

Epilog sensu stricto
Skończył się czas adaptacji. A skoro coś się kończy to i coś zaczyna – i właśnie tego jestem naprawdę bardzo ciekawy. Zmiany, zmiany, zmiany, prawda? Czekam na jutro i pojutrze i przyszły tydzień i przyszły rok. Będzie dobrze?

Zbawiony i rozbawiony przez Warszawę,
M.


PS. Z racji tego, że miałaś ostatnio problemy z wymyśleniem tematu, a obiecaliśmy sobie dyscyplinę i koniec przestojów to i ja wylosowałem dla Ciebie tytuł. Przetłumaczyłem go nawet na polski, na wypadek, gdybyś  nieoczekiwanie zapomniała szekspirowskiej mowy. „Talent, którego nie mam, a który chciałabym mieć”. Skorzystaj lub nie – to w końcu Twój list ^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz