sobota, 12 grudnia 2015

Jak za Niemca!


Ciao Karo!

Zrobił nam się ostatnio nasz plac odrobinę międzynarodowy, aby więc nie zarzucać tego konceptu, podjąłem w stosowne kroki. Przy okazji popadłem w zwłokę przekraczając nasz nieprzekraczalny 10-dniowy termin na napisanie listu. Ale jak zwykle jest i na to kontratyp – wszystko pro placo bono! I co w tej zwłoce zrobiłem? Wsiadłem w samolot i poleciałem w siną dal.

Zawsze narzekałem na Niemcy - tak chyba z wrodzonej niechęci. Niemiecki ordnung budził we mnie obrzydzenie, niemieckie Helgi były idealnym obiektem do wyszydzania, skutecznie odmawiałem wyjazdu w Alpy jakiekolwiek inne niż zlokalizowane w okolicach Francji, bo z uporem godnym wyjątkowo wyrośniętego osła twierdziłem, że nie ma opcji, bym pojechał gdzieś, gdzie mówią po niemiecku i jeszcze za to płacił! A teraz pozwoliłem sobie na niekonsekwencję - nie pierwszą zresztą w ostatnim czasie i wylądowałem w Kolonii. Czy odpadły mi uszy? Helgi zrujnowały moje poczucie estetyki? Helmut przekonał mnie do swoich spodni ogrodniczek, fajki i brunatnego kapelusza? - nie! (Chociaż widziałem w Primarku świetne czarne ogrodniczki-rurki i nawet zastanawiałem się, czy ich nie kupić – przypadek czy spisek?). Okazało się jednak coś innego. Zasmakowałem zgniłej, zachodniej, wstrętnounioeuropejskiej codzienności, rzekłbym... normalności. I wracając, jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, z normalności do rzeczywistości mam wyjątkowy mętlik w głowie.

Przewodnikiem po normalności był Samuel, który jako pierwszy (jeszcze poprzedniej zimy) chciał, żeby opisać go na naszym placu. Powiedziałem wtedy, że opiszę, gdy się spotykamy. Nadszedł czas. Samuel wyjechał z Warszawy rok temu. Wcześniej przez dłuższy czas latał najróżniejszymi połączeniami na trasie Warszawa-Kolonia. W końcu i on wybrał normalność, rzucił swoją polską pracę, która wprawiała go tylko w kolejne frustracje, spakował wszystko, co miał i wyjechał. Teraz uczy się niemieckiego, pracuje i gotuje pyszności. Starają się razem z Bartkiem - moim drugim przewodnikiem - radzić sobie najlepiej jak tylko potrafią. I po prostu żyją - życiem, którego niezwykłej zwykłości czasem można naprawdę pozazdrościć.

Zazdrość nie jest tam jednak powszechnym zjawiskiem. Na ulicach ludzie nie biegną, a nawet uśmiechają się do siebie. Mają czas. Kiedy w swojej bezczelności chciałem zapłacić za zakupy banknotem 100-eurowym, pan kasjer zrobił tylko wielkie oczy na widok wysokości nominału. Nie zaczęła się zwykła w takiej sytuacji pyskówka zza lady: ‘Co pan sobie myśli?’, ‘Jak ja mam z tego wydać?’, ‘Nie mam jak rozmienić!’, ‘Ale drobniej proszę!’, ‘Nie, tak to ja nie mogę panu sprzedać!’. Pan się uśmiechnął i zadzwonił parę razy dzwonkiem po swojego kierownika. Czy kierownik przybiegł natychmiast, bo jest wytresowany, by na dźwięk dzwonka stawać na baczność? – otóż też nie. Skończył robić to, czym zajmował się dotychczas, podszedł, otworzył kasę itd. Czy czułem się naciskany do tego, żeby przepraszać, że ośmielam się płacić banknotem wprowadzonym do obrotu przez Europejski Bank Centralny? Czy czułem karcące spojrzenie sprzedawcy, mówiące ‘z której stojącej na zewnątrz wielkiej choinki się urwałeś’? Czy którykolwiek z kilkunastu klientów stojących za mną pisnął choć słówko sprzeciwu (wczoraj gdy stałem w kolejce w sklepie, zaczął się awanturować facet, który stał w niej trzeci od jakiejś minuty…)? – nie. Bo to przecież normalna sytuacja i niczyja wina. Ja mogę płacić, on może mieć problem z wydaniem reszty, kierownik może być akurat zajęty i nie pojawić się tempem moim, gdy usłyszę hasło ‘czekolada’. Nikt na nikogo nie krzyczy, nikt nikogo nie pospiesza. Na koniec mojej kilkuminutowej wizyty przy kasie, pan kasjer wydał mi resztę i przeprosił, że tyle to trwało. Odpowiedziałem mu – zresztą zgodnie z prawdą – że nie ma sprawy. Normalność!

W ogóle mam wrażenie, że panuje u nas (a przynajmniej tak było w moim przypadku) mylny stereotyp Niemca, jako zamkniętego w sobie, nieco upośledzonego, ale poukładanego w każdym calu, nudnego jak flaki z olejem według dobrze znanego przepisu, jegomościa z wyjątkowo spaczonym poczuciem humoru, którego jedynym życiowym zmartwieniem jest to, jakiego Volkswagena powinien sobie teraz kupić, jaki kolor marynarki założy dziś Angela Merkel, jaką umowę podpisać z Rosją i jakie mundury powinny mieć oddziały na defiladzie w Pradze, gdy już nasze niezawodne czołgi przejadą tam autostradą w 5 godzin.
Tymczasem prawda znowu okazuje się inna. Volkswageny – zwłaszcza po aferze o której rozpisuje się prasa każdego szczebla - wcale nie są takie popularne, Angela wybiera ostatnio bardziej stonowane kolory, czołgi nie jeżdżą jeszcze tak szybko, a Niemcy są uśmiechniętymi i otwartymi ludźmi. Bo jak inaczej można wytłumaczyć fakt, że zupełnie obca Niemka zaczęła sobie z nami dowcipkować pod wystawą sklepową (domniemuję, że była Niemką, bo mówiła płynnie po niemiecku, a brzmi to lepiej niż: kobieta, która pod jedną z wystaw sklepowych w Kolonii, Nadrenia Północna – Westfalia, Niemcy, zaczęła do mnie mówić w obowiązującym tam języku urzędowym, więc prawdopodobnie była przedstawicielką narodu, który w przeważającej większości zamieszkuje te ziemie). Ona, mówiąc do mnie po niemiecku, też poczyniła podobne – choć w tym wypadku błędne spostrzeżenie: zobaczyła wysokiego, niebieskookiego blondyna na ulicy wielkiego, niemieckiego miasta, w dodatku z niemiecko brzmiącym nazwiskiem  (wprawdzie akurat nazwiska nie mam wypisanego na czole, ale prawdopodobnie i tak sobie pomyślała, że mój przodek mógł zginąć pewnego dnia gdzieś na froncie wschodnim). Ja się uśmiechałem i udawałem, że cokolwiek rozumiem, ona się śmiała, chłopcy się śmiali. W ogóle radość. I normalność!

A skoro już o radości mowa, to z racji tego, że byłem tam w grudniu udało mi się trafić na tradycyjne niemieckie jarmarki bożonarodzeniowe, tzw. weihnachtsmarkt- nauka, żeby poprawnie to wymówić zajęła mi mniej więcej cały wyjazd. To jest dopiero ewenement! Wprawdzie nie brakuje wszelkiego rodzaju potworkowatych ozdóbek do domów (chociaż w nieco lepszym stylu niż te znane z wiejskich festynów w czcigodnej Rzeczypospolitej) to prawdziwym sercem są bary, wokół których już od 11. przed południem kotłuje się tłumek, z czasem przeradzający się w tłum – znajomych, nieznajomych, rodzin z dziećmi, przyjaciół, czy zupełnie samotnych osób, jak pani na wózku, która stała sobie po prostu z boku, żeby pobyć wśród ludzi. Śmieją się jowialnym ho-ho-ho, podskakują w rytm nieoficjalnego hymnu Kolonii, który jest taki śmieszny, gadają, zagadują, wygadują, a przede wszystkim z glinianych kubków wypożyczanych za kaucją, piją grzane wino (glühwein) – tak jak nie przepadam za grzanym winem, tak to jest po prostu przepyszne! Jarmarki trwają do późnej nocy, by następnego dnia rozpocząć się znów. I wszyscy są zadowoleni. Normalność!

Jeżeli coś nie jest normalne – to katedra w Kolonii. Wyobraź sobie proszę coś wielkiego. Takiego naprawdę wielkiego. Takiego ogromnie, porażająco, wybitnie, monumentalnie, naprawdę bardzo wielkiego. Teraz przemnóż to razy 3 i otrzymasz mniej więcej odpowiednią wielkość. Jeżeli budynek może być przerażający, to ten zdecydowanie wpisywałby się w taką stylistykę. Skoro w średniowieczu kościół miał reprezentować boży gniew, to ta katedra ewidentnie była dobrze pomyślana. Może nawet zbyt dobrze, bo nie zdążyli jej zbudować do końca średniowiecza. Ani renesansu, ani baroku, ani jeszcze kilku następnych. Budowa, która rozpoczęła się w 1248 roku, skończyła się w roku 1880, w związku z czym jako efekt końcowy nie zdążyła przestraszyć ani jednego średniowiecznego człowieka. Dała za to radę mnie – z pierwszej połowy XXI wieku; epoki, która pewnie zostanie nazwana neocyberelektrowspółczesnością, e-współczesnością, ewentualnie google'owością. Lepiej późno niż wcale.

Wracając do szarej rzeczywistości, w której o wspomnianej wyżej normalności często można wyłącznie pomarzyć, usiłowałem się zastanawiać, co dalej. Usiłowałem, bo skutecznie przeszkadzały mi w tym kolana wbijające się w fotel znajdujący się bezpośrednio przede mną (miejsca na nogi w samolocie – tak wiele!). Myślałem o terrorze przy segregowaniu śmieci – plastiki, makulatura, szkło takie, szkło takie, biodegradowalne, coś tam jeszcze: wszystko sprawdzane, kontrolowane i z karami, gdy wyrzucisz coś nie tak. Myślałem o plastikowych butelkach sprzedawanych z kaucją, tak aby zwracać je później do sklepów, a nie wyrzucać, żeby mogły zostać na nowo przetopione, a nie dogorywać gdzieś na wysypisku przez najbliższe kilka tysięcy lat. Myślałem w związku z tym o wodzie, która w sklepie na lotnisku została mi sprzedana w kartonie podobnym do mleka, bo nie miałbym przecież możliwości zwrotu plastikowej butelki. Bolały mnie kolana, bolała mnie głowa i w ogóle ten wyjazd trochę bolał. A raczej bolał sam powrót.

Tworzenie normalności od podstaw jawi się nieco jako walka z wiatrakami, a ja nie jestem chyba wystarczająco zdesperowanym Don Kichotem. Nie umiem jeździć konno, nie mam żadnego Sancho, a tym bardziej Pansy. Już pani Szymborska powiedziała kiedyś: ‘czasem mam wrażenie, że ten kraj jest chory psychicznie’. Nie umiem siedzieć bezczynnie, ale nie nadaję się też na psychiatrę. Dlatego wyposażony w szerszą perspektywą i patrząc na wszystko z dystansu tysiąca kilometrów postanowiłem stworzyć sobie magiczne słuchawki błogiej nieświadomości. I ostrzegam wszystkich dookoła. W najbliższym czasie, ile razy będzie mowa o polityce, prezydentach, trybunałach, sejmach, rządach i innych smutnych sprawach, będę zakładał na uszy moje wspaniałe słuchawki z opcją wygłuszania wszystkiego, co dzieje się dookoła. Tak będzie mi lepiej. Wiem, że nie wytrzymam z takim nastawieniem zbyt długo, ale może wystarczy, żeby przetrzymać najbliższe dni/tygodnie/miesiące. Bo moja tęsknota za normalnością potrwa pewnie jeszcze trochę. Do czasu aż nie wyjadę do jakiejś zamorskiej lub przedmorskiej, nomen omen, kolonii, albo ktoś nie skolonizuje nas. Jedno i drugie jest zdarzeniem przyszłym i mocno niepewnym. A słuchawki na jakiś czas starczą...

Pocieszające (a może właśnie tym bardziej depresyjne) jest to, że tęsknota za normalnością i godnym życiem nie jest zjawiskiem nowym. Pisał o niej kilkadziesiąt lat temu Mistrz Jeremi Przybora, którego nie mogę dzisiaj nie wspomnieć, zwłaszcza, że urodził się dokładnie 100 lat temu. To on, wespół z AO, uczył mnie wrażliwości, humoru i piękna polszczyzny. I marzeń – jak tutaj:

Dobranoc.
Dobranoc, ojczyzno,
już księżyc na czarnej lśni tacy.
Dobranoc.
I niech ci się przyśnią
pogodni zamożni Polacy.
Że luźnym zdążają tramwajem,
wytworną konfekcją okryci,
i darzą uśmiechem się wzajem,
i wszyscy do czysta wymyci,
i wszyscy uczciwi od rana
od morza po góry, aż hen.
Dobranoc,
Ojczyzno kochana!
Już czas na sen…

Dobranoc Ojczyzno,
Tschüss Karo,
M.
Bożonarodzeniowa kartka: weihnachtsmarkt i katedra w Kolonii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz