Ciao Karo!
Zrobił nam się ostatnio nasz
plac odrobinę międzynarodowy, aby więc nie zarzucać tego konceptu, podjąłem w
stosowne kroki. Przy okazji popadłem w zwłokę przekraczając nasz
nieprzekraczalny 10-dniowy termin na napisanie listu. Ale jak zwykle jest i na
to kontratyp – wszystko pro placo bono!
I co w tej zwłoce zrobiłem? Wsiadłem w samolot i poleciałem w siną dal.
Zawsze narzekałem na Niemcy -
tak chyba z wrodzonej niechęci. Niemiecki ordnung budził we mnie obrzydzenie,
niemieckie Helgi były idealnym obiektem do wyszydzania, skutecznie odmawiałem
wyjazdu w Alpy jakiekolwiek inne niż zlokalizowane w okolicach Francji, bo z
uporem godnym wyjątkowo wyrośniętego osła twierdziłem, że nie ma opcji, bym
pojechał gdzieś, gdzie mówią po niemiecku i jeszcze za to płacił! A teraz
pozwoliłem sobie na niekonsekwencję - nie pierwszą zresztą w ostatnim czasie i
wylądowałem w Kolonii. Czy odpadły mi uszy? Helgi zrujnowały moje poczucie
estetyki? Helmut przekonał mnie do swoich spodni ogrodniczek, fajki i
brunatnego kapelusza? - nie! (Chociaż widziałem w Primarku świetne czarne
ogrodniczki-rurki i nawet zastanawiałem się, czy ich nie kupić – przypadek czy
spisek?). Okazało się jednak coś innego. Zasmakowałem zgniłej, zachodniej,
wstrętnounioeuropejskiej codzienności, rzekłbym... normalności. I wracając,
jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, z normalności do rzeczywistości mam
wyjątkowy mętlik w głowie.
Przewodnikiem po normalności był Samuel, który jako pierwszy (jeszcze poprzedniej zimy) chciał, żeby opisać go na naszym placu. Powiedziałem wtedy, że opiszę, gdy się spotykamy. Nadszedł czas. Samuel wyjechał z Warszawy rok temu. Wcześniej przez dłuższy czas latał najróżniejszymi połączeniami na trasie Warszawa-Kolonia. W końcu i on wybrał normalność, rzucił swoją polską pracę, która wprawiała go tylko w kolejne frustracje, spakował wszystko, co miał i wyjechał. Teraz uczy się niemieckiego, pracuje i gotuje pyszności. Starają się razem z Bartkiem - moim drugim przewodnikiem - radzić sobie najlepiej jak tylko potrafią. I po prostu żyją - życiem, którego niezwykłej zwykłości czasem można naprawdę pozazdrościć.
Zazdrość
nie jest tam jednak powszechnym zjawiskiem. Na ulicach ludzie nie biegną, a nawet
uśmiechają się do siebie. Mają czas. Kiedy w swojej bezczelności chciałem zapłacić
za zakupy banknotem 100-eurowym, pan kasjer zrobił tylko wielkie oczy na widok wysokości
nominału. Nie zaczęła się zwykła w takiej sytuacji pyskówka zza lady: ‘Co pan
sobie myśli?’, ‘Jak ja mam z tego wydać?’, ‘Nie mam jak rozmienić!’, ‘Ale drobniej
proszę!’, ‘Nie, tak to ja nie mogę panu sprzedać!’. Pan się uśmiechnął i
zadzwonił parę razy dzwonkiem po swojego kierownika. Czy kierownik przybiegł
natychmiast, bo jest wytresowany, by na dźwięk dzwonka stawać na baczność? –
otóż też nie. Skończył robić to, czym zajmował się dotychczas, podszedł,
otworzył kasę itd. Czy czułem się naciskany do tego, żeby przepraszać, że
ośmielam się płacić banknotem wprowadzonym do obrotu przez Europejski Bank
Centralny? Czy czułem karcące spojrzenie sprzedawcy, mówiące ‘z której stojącej
na zewnątrz wielkiej choinki się urwałeś’? Czy którykolwiek z kilkunastu
klientów stojących za mną pisnął choć słówko sprzeciwu (wczoraj gdy stałem w
kolejce w sklepie, zaczął się awanturować facet, który stał w niej trzeci od
jakiejś minuty…)? – nie. Bo to przecież normalna sytuacja i niczyja wina. Ja
mogę płacić, on może mieć problem z wydaniem reszty, kierownik może być akurat
zajęty i nie pojawić się tempem moim, gdy usłyszę hasło ‘czekolada’. Nikt na
nikogo nie krzyczy, nikt nikogo nie pospiesza. Na koniec mojej kilkuminutowej
wizyty przy kasie, pan kasjer wydał mi resztę i przeprosił, że tyle to trwało.
Odpowiedziałem mu – zresztą zgodnie z prawdą – że nie ma sprawy. Normalność!
W ogóle mam wrażenie, że
panuje u nas (a przynajmniej tak było w moim przypadku) mylny stereotyp Niemca,
jako zamkniętego w sobie, nieco upośledzonego, ale poukładanego w każdym calu,
nudnego jak flaki z olejem według dobrze znanego przepisu, jegomościa z
wyjątkowo spaczonym poczuciem humoru, którego jedynym życiowym zmartwieniem
jest to, jakiego Volkswagena powinien sobie teraz kupić, jaki kolor marynarki
założy dziś Angela Merkel, jaką umowę podpisać z Rosją i jakie mundury powinny
mieć oddziały na defiladzie w Pradze, gdy już nasze niezawodne czołgi przejadą
tam autostradą w 5 godzin.
Tymczasem prawda znowu okazuje
się inna. Volkswageny – zwłaszcza po aferze o której rozpisuje się prasa
każdego szczebla - wcale nie są takie popularne, Angela wybiera ostatnio
bardziej stonowane kolory, czołgi nie jeżdżą jeszcze tak szybko, a Niemcy są
uśmiechniętymi i otwartymi ludźmi. Bo jak inaczej można wytłumaczyć fakt, że
zupełnie obca Niemka zaczęła sobie z nami dowcipkować pod wystawą sklepową
(domniemuję, że była Niemką, bo mówiła płynnie po niemiecku, a brzmi to lepiej
niż: kobieta, która pod jedną z wystaw sklepowych w Kolonii, Nadrenia Północna –
Westfalia, Niemcy, zaczęła do mnie mówić w obowiązującym tam języku urzędowym, więc
prawdopodobnie była przedstawicielką narodu, który w przeważającej większości
zamieszkuje te ziemie). Ona, mówiąc do mnie po niemiecku, też poczyniła podobne
– choć w tym wypadku błędne spostrzeżenie: zobaczyła wysokiego, niebieskookiego
blondyna na ulicy wielkiego, niemieckiego miasta, w dodatku z niemiecko
brzmiącym nazwiskiem (wprawdzie akurat
nazwiska nie mam wypisanego na czole, ale prawdopodobnie i tak sobie pomyślała,
że mój przodek mógł zginąć pewnego dnia gdzieś na froncie wschodnim). Ja się
uśmiechałem i udawałem, że cokolwiek rozumiem, ona się śmiała, chłopcy się
śmiali. W ogóle radość. I normalność!
A skoro już o radości mowa, to
z racji tego, że byłem tam w grudniu udało mi się trafić na tradycyjne
niemieckie jarmarki bożonarodzeniowe, tzw. weihnachtsmarkt-
nauka, żeby poprawnie to wymówić zajęła mi mniej więcej cały wyjazd. To jest
dopiero ewenement! Wprawdzie nie brakuje wszelkiego rodzaju potworkowatych
ozdóbek do domów (chociaż w nieco lepszym stylu niż te znane z wiejskich
festynów w czcigodnej Rzeczypospolitej) to prawdziwym sercem są bary, wokół
których już od 11. przed południem kotłuje się tłumek, z czasem przeradzający
się w tłum – znajomych, nieznajomych, rodzin z dziećmi, przyjaciół, czy
zupełnie samotnych osób, jak pani na wózku, która stała sobie po prostu z boku,
żeby pobyć wśród ludzi. Śmieją się jowialnym ho-ho-ho, podskakują w rytm
nieoficjalnego hymnu Kolonii, który jest taki śmieszny, gadają, zagadują,
wygadują, a przede wszystkim z glinianych kubków wypożyczanych za kaucją, piją
grzane wino (glühwein) – tak jak nie przepadam za grzanym winem, tak to jest po
prostu przepyszne! Jarmarki trwają do późnej nocy, by następnego dnia rozpocząć
się znów. I wszyscy są zadowoleni. Normalność!
Jeżeli coś nie jest normalne –
to katedra w Kolonii. Wyobraź sobie proszę coś wielkiego. Takiego naprawdę
wielkiego. Takiego ogromnie, porażająco, wybitnie, monumentalnie, naprawdę
bardzo wielkiego. Teraz przemnóż to razy 3 i otrzymasz mniej więcej odpowiednią
wielkość. Jeżeli budynek może być przerażający, to ten zdecydowanie wpisywałby
się w taką stylistykę. Skoro w średniowieczu kościół miał reprezentować boży
gniew, to ta katedra ewidentnie była dobrze pomyślana. Może nawet zbyt dobrze,
bo nie zdążyli jej zbudować do końca średniowiecza. Ani renesansu, ani baroku,
ani jeszcze kilku następnych. Budowa, która rozpoczęła się w 1248 roku,
skończyła się w roku 1880, w związku z czym jako efekt końcowy nie zdążyła
przestraszyć ani jednego średniowiecznego człowieka. Dała za to radę mnie – z pierwszej
połowy XXI wieku; epoki, która pewnie zostanie nazwana neocyberelektrowspółczesnością,
e-współczesnością, ewentualnie google'owością. Lepiej późno niż wcale.
Wracając do szarej
rzeczywistości, w której o wspomnianej wyżej normalności często można wyłącznie
pomarzyć, usiłowałem się zastanawiać, co dalej. Usiłowałem, bo skutecznie
przeszkadzały mi w tym kolana wbijające się w fotel znajdujący się bezpośrednio
przede mną (miejsca na nogi w samolocie – tak wiele!). Myślałem o terrorze przy
segregowaniu śmieci – plastiki, makulatura, szkło takie, szkło takie,
biodegradowalne, coś tam jeszcze: wszystko sprawdzane, kontrolowane i z karami,
gdy wyrzucisz coś nie tak. Myślałem o plastikowych butelkach sprzedawanych z
kaucją, tak aby zwracać je później do sklepów, a nie wyrzucać, żeby mogły zostać na nowo przetopione, a nie dogorywać gdzieś na
wysypisku przez najbliższe kilka tysięcy lat. Myślałem w związku z tym o
wodzie, która w sklepie na lotnisku została mi sprzedana w kartonie podobnym do
mleka, bo nie miałbym przecież możliwości zwrotu plastikowej butelki. Bolały
mnie kolana, bolała mnie głowa i w ogóle ten wyjazd trochę bolał. A raczej
bolał sam powrót.
Tworzenie normalności od
podstaw jawi się nieco jako walka z wiatrakami, a ja nie jestem chyba
wystarczająco zdesperowanym Don Kichotem. Nie umiem jeździć konno, nie mam
żadnego Sancho, a tym bardziej Pansy. Już pani Szymborska powiedziała kiedyś: ‘czasem
mam wrażenie, że ten kraj jest chory psychicznie’. Nie umiem siedzieć
bezczynnie, ale nie nadaję się też na psychiatrę. Dlatego wyposażony w szerszą
perspektywą i patrząc na wszystko z dystansu tysiąca kilometrów postanowiłem
stworzyć sobie magiczne słuchawki błogiej nieświadomości. I ostrzegam
wszystkich dookoła. W najbliższym czasie, ile razy będzie mowa o polityce,
prezydentach, trybunałach, sejmach, rządach i innych smutnych sprawach, będę
zakładał na uszy moje wspaniałe słuchawki z opcją wygłuszania wszystkiego, co
dzieje się dookoła. Tak będzie mi lepiej. Wiem, że nie wytrzymam z takim
nastawieniem zbyt długo, ale może wystarczy, żeby przetrzymać najbliższe
dni/tygodnie/miesiące. Bo moja tęsknota za normalnością potrwa pewnie jeszcze
trochę. Do czasu aż nie wyjadę do jakiejś zamorskiej lub przedmorskiej, nomen
omen, kolonii, albo ktoś nie skolonizuje nas. Jedno i drugie jest zdarzeniem
przyszłym i mocno niepewnym. A słuchawki na jakiś czas starczą...
Pocieszające (a może właśnie tym
bardziej depresyjne) jest to, że tęsknota za normalnością i godnym życiem nie
jest zjawiskiem nowym. Pisał o niej kilkadziesiąt lat temu Mistrz Jeremi Przybora,
którego nie mogę dzisiaj nie wspomnieć, zwłaszcza, że urodził się dokładnie 100
lat temu. To on, wespół z AO, uczył mnie wrażliwości, humoru i piękna
polszczyzny. I marzeń – jak tutaj:
Dobranoc.
Dobranoc, ojczyzno,
już księżyc na czarnej lśni tacy.
Dobranoc.
I niech ci się przyśnią
pogodni zamożni Polacy.
Że luźnym zdążają tramwajem,
wytworną konfekcją okryci,
i darzą uśmiechem się wzajem,
i wszyscy do czysta wymyci,
i wszyscy uczciwi od rana
od morza po góry, aż hen.
Dobranoc,
Ojczyzno kochana!
Już czas na sen…
Dobranoc Ojczyzno,
Tschüss Karo,
M.
Bożonarodzeniowa kartka: weihnachtsmarkt i katedra w Kolonii |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz