czwartek, 24 marca 2016

Śmierć na linie

Blogowa Rzeczniczko Dywanów,

tak się nakręciliśmy w podróżach po Galaktyce Absurdów, że umknął nam nawet fakt, iż nieustannie nie posiadam żadnej licencji, a tym bardziej licencji pilota dywanów. I w dodatku jakoś nigdy nie byłem ich szczególnym fanem (dywanów, nie licencji). Wybacz, Marianie! Chociaż akurat tego czerwonego przewodnika, o którym pisałaś ostatnio, wyjątkowo polubiłem. Głównie dlatego, że cierpliwie słuchał moich historii. A znoszenie tej paplaniny jest niektórych sytuacjach naprawdę godne szacunku. Posłuchaj więc i Ty.



Już jakiś czas temu nasza wzajemna nieobowiązkowość nakazała nam wprowadzenie blogowych obostrzeń, żeby unikać przestojów, podczas których plac zamiera, przepalają się latarnie i w ogóle bieda z nędzą. W takich właśnie październikowych realiach powstał koncept, który brawurowo przeforsowałem. Będziemy pisać co 10 dni! Nieprzekraczalny termin. Jak do każdego porządnego terminu stosujemy do niego przepisy kodeksu postępowania administracyjnego. Oznacza to, że 10 dni zaczyna biec od dnia następnego po opublikowaniu listu i upływa z końcem pełnego dziesiątego dnia. Prawda, że proste? Zgodnie z KPA termin można też przywrócić, jeżeli zainteresowany bloger uprawdopodobni, że uchybienie terminowi nastąpiło bez jego winy. Sorry, taka sytuacja. Nie moja wina, że Oscary są prawie tydzień później niż moje 10 dni – taki mamy klimat. Ale w innych przypadkach, nie ma zmiłuj: termin to termin.

Jako typowy więzień korpo, dziwnie się czuję posługując się wciąż względnie poprawną polszczyzną. Na co dzień używam  bowiem języka zgoła innego. Nazwałem go język  polski korporacyjny. Polski, ponieważ wciąż dominuje w nim składnia, gramatyka, a często nawet i ortografia, na widok której profesorowie Miodek i Bralczyk może nie popatrzyliby na siebie z uznaniem, ale przynajmniej nie zrobiliby „facepalmu”. No właśnie. Facepalm to idealny przykład przenikania wyrazów do języka polskiego korporacyjnego. Nie zrozum mnie źle. Korpo nie używa słowa facepalm, w każdym razie jeszcze nie. Chyba wciąż byłoby to uznane za w złym guście. Ale zasada działania jest ta sama. Otóż w korpo nie mówi się, że rozmawia się przez telefon (może po prostu dlatego,  że się akurat tego nie robi?). Nie, w korpo ma się ‘calla’ [czyt. kola]. Podobnie nie prosisz kogoś, żeby przesłał Ci maila, którego otrzymał od klienta. Jest za to spora szansa,  że Ci go ‘przeforwarduje’ [czyt. przeforłarduje]. Najdziwniejszą konstrukcją o jakiej słyszałem jest jednak fraza ‘zacharge’uj mi to na tego joba’ [czyt. zaczardżuj mi to na tego dżoba], co w tłumaczeniu na język polski oznacza ‘dopisz to do rachunku tego kliena’. Piszę to wszystko, żeby uświadomić Ci, że gdybyś, podobnie jak ja, była teraz korpodzieckiem, dzisiejszego słonecznego poranka napisałabyś mi SMSa o treści – MASZ DZIŚ DEADLINE!

I tym sposobem ponownie teleportujemy się do Galakyki Absurdu. Bo to przecież totalnie niedorzeczne. Cóż to ma znaczyć? Linia śmierci? Jaka linia? Przecież ja się nigdzie nie wybieram. W żadną cybernetyczną przestrzeń. Nawet na dywanie. Gdzie niby miałbym ją zatem przekroczyć? Że niby jak do północy nie naskrobię jakichś bzdur to umrę śmiercią blogową? GROZISZ MI!? A w ogóle co to za śmierć? On-line? I czy on-line to znaczy przez powieszenie? Przecież teraz nie ma już internetu na kablu. Może więc nie powieszenie, ale zawieszenie?  To już dużo bardziej realna groźba! Na przykład zawieszenie poprzez permanentny wygaszacz ekranu, na którym jegomość w czarnej szacie z kapturem balansuje na linie. Zamiast tyczką, próbuje złapać równowagę przy użyciu kosy.

Próbowałem to narysować, ale przypomniałem sobie, że kiedy większość naszej populacji stała w kolejce po talent rysunkowy, ja uczyłem się składać litery. Wyszło jak wyszło; kolejkę po śpiew też przegapiłem. W każdym razie, gdybym był Picassem, nazwałbym ten obraz, zgodnie z najnowszymi korpotrendami, ‘Śmierć on-line’. A potem poszedłbym na calla.
Picassem jednak nie jestem, mimo że jako dziecko miałem na komputerze program rysunkowy Zostań małym Picasso. Chyba powinienem zażądać zwrotu pieniędzy… Nie chcę jednak zobaczyć na swoim monitorze rzeczonego obrazka, bo mam przez święta jeszcze trochę korpo rzeczy do zrobienia. Pragnę Cię więc poinformować, jak spędziłem ostatnie 10 dni.

Dzień 0 – 14 III
Uwielbiam, gdy wrzucasz swoje posty po północy, bo wtedy mam praktycznie o 1 dzień dłużej na kombinowanie, co tu napisać. Vanity unfair wylądowało w sieci dokładnie o godz. 0.01. Cud! Dzień 0 minął mi na przeczytaniu Twojego listu 3 razy, za każdym razem zaśmiewałem się do łez. Wysłałem Ci o tym snapa. I jeszcze jednego. I jeszcze ze 3.

Dzień 1 – 15 III
No bez przesady, jest jeszcze dużo czasu. Co ja się tu będę zastanawiał.

Dzień 2 – 16 III
Pomyślałbym o jakimś koncepcie na list, ale jestem zbyt zajęty byciem korpodzieckiem i umieraniem z powodu moich beznadziejnych zatok. Sorry.

Dzień 3 – 17 III
Pewien autorytet literacki, po zapoznaniu się z naszym korespondencyjnym pojedynkiem daje nam garść dobrych rad. Oczywiście natychmiast Cię o nich informuję. Zgodnie dochodzimy do wniosku, że rady są słuszne. Pada sporo propozycji. Jeszcze bardziej zgodnie dochodzimy do wniosku, że wszystkie są nierealne. I tyle było autorytetów…

Dzień 4 – 18 III
Rano, pod prysznicem (nie wiem, jak to jest, że na wszystkie pomysły wpadam akurat wtedy, kiedy nie mogę ich nigdzie zapisać), przychodzi mi do głowy, żeby dokładnie opisać naszą umowę o terminie. Powstaje też powyższy tytuł. Sięgam po ręcznik, spieszę się do pracy. Pomysł zostaje w wannie.

Dzień 5 – 19 III
Pół dnia staram się sobie przypomnieć, co to za pomysł wpadł mi do głowy poprzedniego dnia. Bardzo to frustrujące. Zastanawiam się nawet, czy nie iść do wanny, w ramach mokrej wizji lokalnej. W którymś momencie, w przypływie desperacji, rzucam do siebie: ‘nie no, ja się chyba ZABIJĘ’. Bingo!

Dzień 6 – 20 III
Niedziela. Obejrzałem 4 odcinki Madam Secretary i Damę w vanie. Nie zrobiłem nic konstruktywnego. Tak mi minął cały dzień i widziałem, że jest dobry.

Dzień 7 – 21 III
Wszystko wróciło do normy, bo dzień ów nie był ani trochę leniwy. Praca, edukacja. Zacząłem również przenosić do naszej starej dobrej Drogi Mlecznej odrobinę Galaktyki Absurdu. Na dowód przedstawiam naszą korespondencję pozablogową.

Nie zaczął…

Dzień 8 – 22 III
Po raz pierwszy miałem okazję na żywo usłyszeć Krystynę Jandę, mówiącą tekstem własnym, a nie cudzym. Poza tym nie była to scena, tylko aula. Ot, takie spotkanie z ciekawym człowiekiem. Jakoś w połowie pomyślałem sobie nawet, że spotkanie to godne jest osobnego listu na placu. Kiedy już dorwałem się do mikrofonu, zadałem pytanie… o Meryl Streep i jej nową rolę, która obie panie BOSKO połączyła. Poza tym może udałoby się usłyszeć jakieś nowe zeznania na temat magicznej szuflady (patrz: Notatki o skandalu). A tu nic. Spotkanie skończyło się owacją  na stojąco, moje uwielbienie do KJ sięgnęło zenitu. Zaś na placu piszę o śmierci, bo temat KJ wyczerpałem już na Facebooku.


Dzień 9 – 23 III
Wieczorem przypomniało mi się, że następnego dnia jest dzień 10. Ograniczyłem się do zaplanowania, kiedy wezmę się za  pisanie. A potem poszedłem spać.

Dzień 10 – 24 III
Siedzę i piszę. Piszę na kartce, bo jestem w pociągu. Będę to musiał jeszcze przepisać na komputerze i zastanawiam się, czy zdążę przed 23.59.59 (zdążyłem! – przyp. M.)

I tak dobrnęliśmy  do końca. Siedzę sobie u kresu dnia dziesiątego, macham  nogami nad przepaścią czasu, ale żadnego deadline’u nie widzę. Zawsze wiedziałem, że to ściema!

Zastanawiam się, jak spędzisz najbliższe dni. Ja idę udawać, że mam talent i  spróbuję namalować tego gościa z kosą. A Ty dobrze zaplanuj czas, bo śmierć spadnie Ci z liny 3 kwietnia. Uważaj zatem. Czas start!

Dopingujący równie on-line,

M. vel Picasso

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz