wtorek, 1 marca 2016

Targowisko próżności

Droga Karo!

Dziękuję najpiękniej za list z Krainy Humanistyki. Nie wypada mi zrobić nic innego, jak kontynuować naszą blogową podróż po Galaktyce Absurdu. Dzisiaj zabiorę Cię na Targowisko Próżności. Dostać się tam nie jest wcale tak łatwo: trzeba mieć stosowne zaproszenie, odpowiedni strój, a nawet właściwy środek lokomocji. Trzeba dopełnić formalności i uzbroić się w cierpliwość. A potem wrócić i pisać o tym listy. 

Wręczanie Oscarów cieszy się dobrą i złą sławą jednocześnie; jak sądzę zarówno ze względu na nagrody jak i ceremonię samą w sobie. Odwołajmy się do autorytetów. Woody Allen był łaskaw nazwać Oscary „bezsensownymi nagrodami”. George C. Scott, kiedy miał odebrać swojego w 1971 r. odmówił gdyż „nie będzie uczestniczył w dwugodzinnej wystawie mięcha” (trzeba przyznać, że mówiąc o wystawie dwugodzinnej i tak cechował się sporym optymizmem). Robert De Niro za największe osiągnięcie Meryl Streep uznał to, że przesiedziała 16 ceremonii (stan na rok 2011, mocno nieaktualny).  Powszechne jest mówienie o Oscarach jako nagrodach nieobiektywnych; ja sam często mówię, że nie są dla mnie żadnym wyznacznikiem. A jednak raz w roku, cały świat wstrzymuje oddech. Tysiące obiektywów jest skierowanych na czerwony dywan w sercu Californii, bukmacherzy przyjmują zakłady, knajpy zwiększają obroty, a miliard telewidzów sięga po wysłużone piloty. Patrzymy na to z przymrużeniem oka, ale mimo woli trochę nas to obchodzi i w pośpiechu oglądamy nominowane filmy, żeby wiedzieć o co chodzi. Hipokryci.

Nic więc dziwnego, że kiedy w zeszłym tygodniu dostałem zaproszenia na organizowany przez Canal+, który jako jedyny w Polsce ma prawo do posługiwania się logo Akademii, oficjalny Oscarowy bankiet pod jakże bezpretensjonalną nazwą „Gwiazdorski wieczór” wyglądałem, jakby mnie żywcem wyciągnęli z teledysku do piosenki „I’m so excited” (ewentualne z trochę mniej natapirowaną fryzurą). Nie żebym szczególnie pożądał gwiazd, które miały mnie otaczać. Gdyby wśród zaproszonych była Meryl to pewnie by mnie to ruszyło – szczerze mówiąc do moich pełnych ekscytacji podrygów i tak wystarczyły urywki z nią z ubiegłorocznej transmisji (Tak, potwierdzam, zrobiłem sobie selfie z Meryl na wielkim ekranie telewizora. Tak, wiem, jestem nienormalny). Posiadając już niejakie doświadczenie w tego typu ‘oficjalnych bankietach’ byłem jednak w stanie zrobić sobie listę rzeczy, które mają znaczenie. Tłumy celebrytów, fotoreporterów, ścianka, czerwony dywan – nie. Pyszne jedzenie, otwarty bar, transmisja na wielkich ekranach, atmosfera i coś nowego – tak. Wobec takich priorytetów, niezwłocznie zastosowałem się do czterech, widniejących na dole zaproszenia literek RSVP.

RSVcoooo? – rzekłby nieobyty w towarzystwie człek. Otóż to jedna z formalności naszej wycieczki, o której wspominałem na początku. W ten sposób, będący skrótem od francuskiego répondez s’il vous plaît, prosi się zaproszonych gości o potwierdzenie przyjęcia zaproszenia. Legenda głosi, że Witkacy (w tej roli występuje równolegle również Julian Tuwim jak i pewien polski arystokrata) na takie zaproszenia odpowiadał DUPA, co w rozwinięciu znaczyć miało Dziękuję Uprzejmie, Przybędę Akuratnie. Ta odpowiedź się jednak nie przyjęła… Na pytanie żądnego wiedzy podmiotu, jak zastosować się do owego RSVP, odpowiedziałbym: skutecznie. By się tego dowiedzieć, można przeczytać niezliczoną ilość książek, zapytać dawnej arystokracji albo wujka Google. Rzeczywistość sprowadza się jednak do smutnej konstatacji, że jakie czasy, taki savoir-vivre. Westchnąwszy nad tym, wysłałem maila.

Inną problematyczną kwestią okazał się być ubiór. Zaproszenie precyzowało: obowiązuje strój koktajlowy. I bądź tu człowieku mądry, bo to najgorsze co może być. Elegancko, ale nie zbyt elegancko. Dylematy współczesnego człowieka nakręcają mądre głowy, z mądrych poradników. Pełny garnitur czy może jednak marynarka i eleganckie spodnie. Koszula biała czy w stonowanym kolorze. Jednolita czy wzorzysta. Jaki krawat, jakie buty, co do tego. Ech… Dobrze, że nie smoking, bo nawet nie mam. A przecież to wszystko zależy od godziny, od pory roku, od wieku w jakim jesteś, od pozycji jaką zajmujesz. Jak się tak nad tym wszystkim zastanowić to może jednak lepiej zostać w domu. Tym bardziej, że jest jeszcze inny problem - środek transportu. Jako dumny posiadacz karty miejskiej, w dodatku mieszkający praktycznie w samym centrum, jestem przyzwyczajony do nóg, ewentualnie komunikacji publicznej. Coś mi jednak podpowiadało, żeby nie przyjeżdżać autobusem i w siąpiącej mżawce spacerować z przystanku na czerwony dywan. A zatem taksówka. Pan kierowca, podjeżdżając w niedzielę o godz. 22.30 pod budynek telewizji spodziewał się zapewne ciemnego parkingu. Zamiast tego wielki baner, dużo świateł, dużo ludzi i jeszcze więcej pluszowej czerwieni na posadzce. „To tu jest jakaś impreza?” – zapytał przytomnie. „Nie da się ukryć”. Witajcie na targowisku próżności, przez satelitę przesiąkniętego Hollywood.

Chyłkiem przemknąłem przez czerwony dywan, wręczyłem pani za kontuarem bilety do krainy snów, odhaczyłem na liście obecności, płaszcz oddałem do szatni i przytomnie nie dałem się zaciągnąć na ściankę. Nie żebym obawiał się w jakiś sposób tego, że brzydko wyjdę na zdjęciach. Myślę sobie po prostu, że chciałem oszczędzić zażenowania panom fotoreporterom, gdy naciskając w zabójczym tempie migawki swoich aparatów, szeptaliby między sobą, próbując ustalić ‘ale kto to u diabła jest!?’. Czyż miałbym im z rozbrajającą szczerością oznajmić ‘Jestem M. Jeszcze o mnie usłyszycie!’?

Dawno temu w rozgłośniach radiowych królowała piosenka „Windą do nieba”. Zaczynało się to ‘mój piękny panie’ i poniekąd mieliśmy do czynienia z taką sytuacją. Wprawdzie nie było żadnego ślubu, ani kopyt stukających Mendelsona, ale pięknych panów na owym bankiecie było całkiem sporo. Pań zresztą też. Była też winda: tylko nie do nieba, ale na trzecie piętro. Za to była w niej ogromna fototapeta z Meryl Streep, dzierżącą Oscara w dłoni. Uznałem to za wystarczające. 

Targowisko Próżności
W kilka chwil, znalazłem się w samym sercu Targowiska Próżności. Piękne stroje, piękne fryzury, piękni ludzie, pięknie nadęci. Nie chcę tutaj wyjść na przewodniczącego loży szyderców (chociaż, umówmy się, nabijanie się z innych, ze świadomością, że inni nabijają się z ciebie, jest bardzo typowym zajęciem podczas takich imprez), sam swoim jestestwem pompowałem ten balon nadęcia. Ale wszystko do czasu. Gdy skończyły się szumne powitania drogich gości, a big band z antresoli rozpoczął prezentację muzyki filmowej – ponownie całkowicie bezpretensjonalnie – motywem z Jamesa Bonda, atmosfera rozluźniła się, a wszyscy rzucili się na jedzenie i darmowe drinki. Było już więc zupełnie normalnie i zapanował całkowity egalitaryzm, w duchu haseł współczesnej elity: wolność, równość, braterstwo, nie nakładaj sobie tyle tej sałatki bo zabraknie dla mnie ty krowo.  

Jak można przypuszczać wszyscy bawili się doskonale. W każdym razie tak długo, jak tam byli. Im bliżej było transmisji (w końcu nasz bankiet rozpoczął się hollywoodzkim popołudniem, a sama ceremonia wypada przecież w środku europejskiej nocy), tym bardziej sala się wyludniała. Zapowiadając wreszcie początek relacji znana pani, która prowadziła ów wieczór- nazwiska nie będę wskazywał, ponieważ na tym placu licencję na nieanonimową konferansjerkę ma jedynie G.T., tego wieczoru dotkliwie nieobecna – powiedziała, że widać, kto przyszedł na bankiet, a kto na Oscary, z poprawności politycznej dodając jednak, że „zdaje sobie sprawę, że przecież są indywidualne sytuacje, praca, dzieci, kochankowie i żony” (sic!). Ja dodam jeszcze, że przecież gala trwa 4 godziny i dla nieświrów nie jest szczególnie pasjonującym wydarzeniem. Ja oglądałem z ochotą i uwagą. Zaczęło się.


Moja recenzja gali będzie krótka. Na początku wyszedł czarny znany pan konferansjer, którego nazwiska nie wskażę nie tylko dlatego, że nie jest G.T. ale również dlatego, że go nie pamiętam. Miał długi i nudny opening speech, głównie dlatego, że nie jest ani Ellen, ani Whoopi Goldberg, ani nawet Billym Crystalem. Mówił o tym, że nie ma czarnych nominowanych, za to jest czarny prowadzący. 15-minutowy dowcip przestał być śmieszny po jakichś 15 sekundach. Potem nastąpiła seria nagród, w których nie wygrała „Zjawa”, za co jestem niezmiernie wdzięczny Akademii. W międzyczasie były przerwy. Potem parę razy jednak wygrała „Zjawa”, by na koniec przegrać, co ucieszyło mnie również dlatego, że trzymałem kciuki za „Spotlight”. Było kilka śmiesznych momentów, kilka ładnych, kilka wzruszających. Zabawny był inny pan, którego nazwiska też nie pamiętam, kiedy po całej serii wygranych „Mad Maxa” z rozpędu powiedział, że ten zwyciężył również w kategorii najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny. Ponadto, ku własnemu zaskoczeniu, podbiła me serce piosenka Lady Gagi. Tłumaczyłem też, kto to jest…

Tymczasem na Targowisku Próżności zrobiło się już zupełnie luźno. W każdym tego słowa znaczeniu. Po pierwsze, tłum znacząco się przerzedził. Po drugie, godzina i darmowe drinki też zrobiły swoje: wszyscy siedzieli rozwaleni na kanapach, popijając kolejne drinki, gadając i śmiejąc się. Niektóre głowy opadały na ramiona na krótszą, dłuższą lub naprawdę długą drzemkę. W miarę upływu czasu zmieniała się popularność drinków: z użycia praktycznie wyszły shakery, butelki z alkoholami wylądowały w pojemnikach, a kelnerzy podchodzili do stolików z filiżankami pełnymi kawy. Mijały godziny, mijali nominowani, którzy i w tym roku nie dostali statuetki. W końcu, nad ranem, dostał swoją Leo. A potem pieprzył głupoty o środowisku naturalnym. Wyrozumiali organizatorzy nie włączyli mu muzyczki w tle chyba tylko dlatego, żeby wynagrodzić mu prawie 20 lat kpin.

W kategorii, którą zawsze najuważniej śledzę, najlepszą aktorką pierwszoplanową została faworyzowana Brie Larson za „Pokój”. I chociaż po cichu (jak i głośno) kibicowałem Cate Blanchett, nie uważam, żeby był to wybór niesprawiedliwy. Rywalizacja była bardzo wyrównana i gdyby wygrała Charlotte Rampling też bym się nie obraził. W ogóle w tym roku żadnych powodów do nieuszanowanka dla Akademii brak. Niezwykłe zjawisko.

Kiedy po 6. rano pod przemoczony czerwony dywan podjechał po mnie Uber (przy wyjściu i tak nikogo nie obchodzi jakikolwiek lans) było już jasno, zimno i padał śnieg. Jakieś refleksje poza tym, że mój budzik miał zadzwonić za 3 godziny? Cieszyłem się, że po raz pierwszy obejrzałem Oscary od początku do końca i to na porządnym ekranie, a nie na zrywającym się wciąż streamingu on-line. A poza tym lubię od czasu do czasu udać się na to Targowisko Próżności. Blask reflektorów, blichtr i celebra w rozsądnych dawkach dają jednak trochę frajdy. Może sam jestem próżny. I co z tego? Dostałem zaproszenie na „Gwiazdorski wieczór”. A kto zabroni gwieździe!?

Czekając na wieści z Twoich wędrówek po Galaktyce Absurdu,
M.

1 komentarz: