poniedziałek, 14 marca 2016

Vanity unfair

Mój drogi M. (w tej roli występuje równolegle również Julian Tuwim jak i posiadający niejakie doświadczenie w tego typu oficjalnych bankietach polski arystokrata)!

Akurat w przypadku tegorocznych Oskarów mogę uczciwie powiedzieć, że nie jestem hipokrytką (Napisałam najpierw "hipokrytą", bo w żeńskiej wersji brzmiało dziwnie, ale zarówno słownik języka polskiego jak i internetowy tabloid potwierdzają istnienie hipokrytki; "Największa hipokrytka Hollywood?" - pisze pewien portal o Demi Moore). Nie jestem więc nią (hipokrytką, nie Demi Moore). Jedynym nominowanym filmem, który widziałam był animowany krótkometraż, Bear Story. Wygrał, oczywiście. Podobno to pierwszy Oscar dla Chile, więc pewnie teraz chillują. Zasłużenie.


Oprócz tego, również jestem zachwycona piosenką Lady Gagi i to od pierwszego odsłuchania na playliście oscarowych songów. Writings on the wall też lubię, ale to Gaga powinna wygrać. Pojęczmy więc jednak choć trochę na Akademię, M.!

Lepsze to niż jęczeć na koktajlowy dress code. Nie wiem, dlaczego tak się nad tym głowiłeś. Wszak wystarczyło ubrać sukienkę koktajlową! Albo, w wersji odważniejszej, po prostu przebrać się za koktajl. Klasyka to oczywiście sex on the beach. Z Twoją figurą jednak, nawet w koktajlu Mołotowa, wyglądałbyś świetnie.

Wybacz. Karolina Malinowska przejęła powyższy paragraf. A zresztą, cóż to jest dress code? Ulica jest wyznacznikiem mody. A Polska ulica dowodzi, że wszystko jest teraz modne: od dresu po KOD. 

Wielka szkoda, że w Twojej relacji tak niewiele czerwonego dywanu. Że go zszargałeś, odrzuciłeś z cichym, ale dobitnym "precz!". Precz z Twoich oczu. Posłuchał od razu. Ale ja Ci muszę zdradzić pewną tajemnicę. Gdybyś był na tym dywanie stanął choć na chwilę, przekonałbyś się o jego niezwykłych właściwościach. 

Bo to był latający dywan. Przedostał się do Europy w przebraniu groźnego terrorysty, będąc tak naprawdę zupełnie niegroźnym czerwonym dywanem. Opowiedziałby Ci swoją historię, gdybyś chwilę na nim postał i zamarzył o czymś czystym, pięknym i dobrym. Był utkany ręcznie, piękny, puszysty, królewsko czerwony. Uniósłby Cię delikatnie, a na Twoje pytanie: "Gdzie lecimy? Jak masz na imię?" odpowiedziałby niemal niesłyszalnym: "dy...wandywandywandywandywandy..."

- Do Wandy? Ale ja nie znam żadnej Wandy - odparłbyś skonfudowany - znałem jedynie tę, co nie chciała Niemca i nie miałem nawet szansy jej wytłumaczyć, że to tylko nazwisko i że to wszystko przez Bismarcka!

Wtedy on zafurkotałby łagodnie, czując, że ma do czynienia z nowicjuszem i przejąłby zupełnie pilotowanie wycieczką. 

Oblecielibyście cały świat. Tajemnicze pustkowia, piękne Andy, zimne północne wybrzeża, afrykańską dżunglę i Morze Czerwone, gdzie najłatwiej chodzić po wodzie, bo wystarczy odpowiednio obniżyć lot dywanu a jego czerwień zlewa się z kolorem wody. Omijalibyście wszędzie Ikee, bo dywan mówiłby Ci, ze boi się, ze nadadzą mu imię. Uznają, że wygląda jak lappljung ruta albo eivor circel i jest warty 800 złotych. I jakaś prawie szczęśliwa rodzina mówiłaby na niego eivor, a może on ma na imię Marian? Kiwałbyś głową ze zrozumieniem, opowiadając mu historię o Bismarcku i tłumacząc, że był on właśnie dla ludzi taką Ikeą.

Zaprzyjaźnilibyście się na śmierć i życie. Dowiedziałbyś się, że jego bliskim krewnym jest puszysty dywan w Białym Domu z odciśniętymi śladami szpilek Claire Underwood oraz dlaczego jego piętą achillesową jest Mekka (gdy ktoś na nim klęknie to wymusza ten kierunek lotu, a biedny Marian nie może skorzystać z żadnej klauzuli sumienia). I tak wędrowalibyście sobie pod niebem, obserwowali ludzi, przelatywali nad światem aż pewnego dnia spytałbyś go bez ogródek:

- Dywanie Marianie! Czy to, że jesteś czerwony oznacza, że jesteś sowiecki?

A on by odparł, że nie. 

I tu kończy się szczęśliwie historia, która zdarzyła się w Galaktyce Absurdu. Chociaż nie, jest jeszcze mały, warty uwagi epizodzik. Po kilku latach niezwykłych przygód, Twój przyjaciel zacząłby mówić o ustatkowaniu się. A więc lecimy do LA? - cieszyłbyś się. W końcu gdzie, jeśli nie tam jest najsłuszniejsze miejsce czerwonego dywanu? On jednak marzył o przedpokoju. 

Przy tej okazji dowiedziałbyś się (a dzięki Tobie wreszcie cała ludzkość), dlaczego dywan w przedpokoju to chodnik, a chodnik na ulicy nigdy nie jest dywanem. Wyjaśnię to tutaj w wielkim skrócie. Oczywiście, chodnik w przedpokoju umożliwia nam w ogóle wychodzenie z mieszkania, bez niego byłoby to technicznie możliwe. Prosta symulacja: w pokoju jest dywan, na ulicy chodnik. Chodnik w przedpokoju jest teleporterem, bo oszukuje reguły fizyki nazwą a reguły języka materią. Pełni jednocześnie funkcje dywanu i chodnika, w zależności od tego, z której strony na niego wchodzimy. Chroni nas przed szokiem. Wychodząc bowiem z mieszkania aż do progu jesteśmy poniekąd na dywanie, który tylko nazywa się chodnik. Gdy zaś wracamy, możemy jeszcze przez kilka kroków za progiem łudzić się,że jesteśmy na chodniku, gdyż w istocie, na nim własnie jestesmy. W skrocie, wiec, właśnie dlatego Achilles nigdy nie dogoni żółwia. Żółw bowiem jest już na chodniku itd., itd.

Lądując w moim przedpokoju, przyjęłabym Was różowym szampanem, jak Osiecka Marylę Rodowicz na lotniskach świata. A potem odkrylibyście kolejne niezwykłe zjawisko Galaktyki Absurdu. Zjawiskiem tym jest mem domowy. 

Jestem pewna, że spotkałeś się z memem domowym i to nie raz! To po prostu zwykły mem, ale nie posiadający wartości powszechnej a jedynie taką, która jest dekodowalna wyłącznie dla członków pewnej zamkniętej społeczności; szczególnie popularny w rodzinach i grupach przyjaciół. Najbardziej żywotne memy domowe potrafią przetrwać nawet kilka pokoleń. U mnie funkcjonuje przypadek częstochowski, który odwołuje się do prawdziwej historii jak to pewien wujek postanowił zjeść pomidora na wielkim parkingu pod Jasną Górą. Miał białą koszulę. Krótko mówiąc, niefortunne połączenie. 

Bywają zwyczaje i rytuały, które szczególnie są memogenne. Do takich należy na przykład tradycja weekendowego rozwiązywania krzyżówki przez mojego tatę. Jako oczytana i elokwentna komparatystka jestem konfrontowana co tydzień z najrozmaitszymi pytaniami. Kiedy czegoś nie wiem, to najczęściej wychodzi z tego mem, jak było w przypadku Vaduz (stolica Liechtensteinu). Vaduz jest odtąd hasłem na wszystko, jest Strzyżawą mojej rodziny.

A wczoraj miał miejsce taki dialog:
- Co to jest gejzeryt?
- Czy ja wyglądam na kogoś kto wie, co to jest gejzeryt?!

- A czasem nie wyglądasz, a wiesz!

A mój ulubiony mem domowy, to znany Ci dobrze dwuwiersz: Dwa brzegi, trzy kina, lecz jedna Grażyna. Który też jest najlepszym symbolem naszej przyjaźni odwiecznej i dozgonnej i tak kończę dziękując za tolerancję, mimo że nie jestem "Ellen ani nawet Billym Crystalem". 

Twoja najabsurdalniej,
Karo

1 komentarz: