Droga Karo,
Jeśli Cię to pocieszy, też nie
miałbym zielonego pojęcia w jakim roku urodził się Kopernik. Datę dzienną wprawdzie
pamiętałem (19 lutego, n’est-ce pas?), ale to bardziej kwestia przypadku. Moja
niewiedza też jest z pewnością spowodowana tym, że przez jakiś czas byłem
studentem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.
A tymczasem sesja. Znowu. Sesja i
deadline’y. Zatem pisać trzeba. I uczyć się trzeba też. Nawet jeszcze bardziej.
Klimat cudowny – jak pisałaś, koniec maja/początek czerwca mógłby trwać przez
cały rok. Ma to jednak swoje mankamenty – jeżeli tylko temperatura na dworze
przekracza 20-25 stopni Celsjusza, w moim mieszkaniu robi się sauna. I
jakkolwiek sauny są lubiane w niektórych środowiskach, o tyle dość utrudniają
życie w gronie studentów dość rozpaczliwie starających się utrzymać na naukowej
powierzchni. Dlatego też muszę szukać innych miejsc – znowu większość czasu
spędzam w bibliotece. Jednak i ona bywa czasem zamknięta. Na przykład w Boże
Ciało (kto to widział, żeby urządzać jakieś święto w czasie kiedy ja muszę się
uczyć i potrzebuję otwartej biblioteki!?).
Tym sposobem, w poszukiwaniu
przestrzeni niebędącej sauną, wylądowałem w łazience Łazienkach Królewskich.
Zawsze fascynował mnie fenomen nauki w parkach i postanowiłem sprawdzić, czy to
działa – w sumie i tak nie miałem nic do stracenia. Chwilę zajęło mi
znalezienie jakiejś wolnej ławki w cieniu. To była piaszczysta alejka na tyłach
królikarni, przed jakąś zarośniętą chaszczami łąką, w cieniu kilku dorodnych
drzew. Pośrodku tych chaszczy rosło dość młode drzewo, na które w tamtym czasie
jeszcze w ogóle nie zwróciłem uwagi. Wypakowałem wszystkie rzeczy, które
przygotowałem sobie na ten naukowy piknik, otworzyłem książkę i zacząłem
czytać. A przynajmniej chciałem zacząć, bo w tym momencie musiałem schować
swoje wyciągnięte nogi, bo akurat zamierzała się o nie potknąć jakaś pani,
która zawzięcie dyskutowała ze swoim towarzyszem – nieco pulchnym jegomościem z
zaczeską mającą ukrywać łysinę. Pani wyglądała mniej więcej tak samo.
Zaczynałem domyślać się, że to będzie ciężkie popołudnie.
Wspominałaś ostatnio o tym, jakie
to cudowne uczucie, gdy sobie stoisz i patrzysz na architekturę, a dookoła
świat totalnie nie zwraca na Ciebie uwagi. Tutaj mieliśmy do czynienia z
sytuacją trochę podobną, a trochę nie. Ludzie zwracali uwagę na moje nogi (żeby
się o nie nie potknąć), ewentualnie ja zwracałem uwagę, żeby oni zwrócili na
nie uwagę, ewentualnie zwracałem uwagę, żeby nie musieli zwracać uwagi.
Skomplikowane? I jak tu się dodatkowo skupić na nauce?
W związku z tym skupiałem się na
ludziach i na tym, co mówią. A nagle okazało się, że w świąteczne popołudnie
przez alejkę, w której siedziałem, przeszła nie tylko cała Warszawa, ale
również delegacje z kilku kontynentów wyznaczone specjalnie w celu zakurzenia
mi butów.
Na początek dwie francuskie pary,
spacerujące ze sobą za ręce i rozprawiające – o ile dobrze zrozumiałem – o miejscu
godnym poleceniu na obiad. Ugryzłem ciasteczko z piknikowej torby, żeby nie
zrobić się głodnym na myśl o francuskiej kuchni.
Z rozmyślań o Boeuf Bourguignon a
la Julia Child wyrwała mnie jednak już jak najzupełniej polska para, która
nadchodziła z drugiej strony. Na oko 25-28 lat, wykształcenie średnie lub
zawodowe. Mieszkają w blokowisku na Woli lub Ursynowie. On pracuje w jakimś
biurze. Ona w sklepie. Spotykają się od 5 miesięcy. Ona planuje wspólną
przyszłość. On obcina wzrokiem rozchichotane nastolatki w sąsiedniej alejce.
Toczą zażartą dyskusję o kuzynce dziewczyny, którą spotkali na weselu w
poprzedni weekend. Ona uważa, że jej ukochany, chciałby ją przelecieć. On
protestuje:
- I co? Nawet ci to nie przeszło przez myśl? – dziewczyna wyraźnie go podpuszcza, w celu jedynie sobie wiadomym. Nie jest to kłótnia. Bardziej zbieranie materiałów na jakąś awanturę, która wybuchnie w bliżej nieokreślonej przyszłości, gdy ilość obcinanych spódniczek osiągnie pewnego dnia wartość krytyczną.
- No daj spokój, ile ona ma lat??? – chłopak dzielnie próbuje bagatelizować całą sytuację, jednocześnie udając oburzenie, że mógłby okazywać zainteresowanie kimś, kto prawdopodobnie wciąż jeszcze szczyci się swoim świadectwem ukończenia gimnazjum (wszak nie wiadomo, czy ukończenie szkoły średniej będzie jej kiedykolwiek dane).
- I co? Nawet ci to nie przeszło przez myśl? – dziewczyna wyraźnie go podpuszcza, w celu jedynie sobie wiadomym. Nie jest to kłótnia. Bardziej zbieranie materiałów na jakąś awanturę, która wybuchnie w bliżej nieokreślonej przyszłości, gdy ilość obcinanych spódniczek osiągnie pewnego dnia wartość krytyczną.
- No daj spokój, ile ona ma lat??? – chłopak dzielnie próbuje bagatelizować całą sytuację, jednocześnie udając oburzenie, że mógłby okazywać zainteresowanie kimś, kto prawdopodobnie wciąż jeszcze szczyci się swoim świadectwem ukończenia gimnazjum (wszak nie wiadomo, czy ukończenie szkoły średniej będzie jej kiedykolwiek dane).
- No ale nie przeszło ci…?
Para odeszła, kontynuując rozmowę
w tym samym stylu, podczas gdy ja zostałem zaatakowany wywodami siwiuteńkiego,
starszego pana, który dzielnie, acz powoli, maszerował do przodu wsparty na
ramieniu równie siwiuteńkiej i drobniutkiej pani. Oboje dawno po
osiemdziesiątce, korzystają z uroków, jakie daje słoneczny dzień. Sielsko,
anielsko, uroczo, słonecznie. Czy rozmawiają o pogodzie? O ich najmłodszym
wnuku, który właśnie skończył z wyróżnieniem Harvard? O prawnuczce, która
narysowała poprzedniego dnia piękną laurkę? Nie. Pan żarliwym głosem informuje
panią o tym, że „W tym kraju nigdy nie będzie porządku, dopóki oni wszyscy, te
wszystkie czerwone miernoty, te (tu
następuje zbitka inwektyw i wyrazów powszechnie uznanych za obraźliwe – przyp.
M.) nie wyginą i nie przyjdzie nowe pokolenie”. Pani ze zrozumieniem kiwa
głową. W jej oczach widzę nie tyle uznanie dla poglądów politycznych jej
towarzysza (sic!). Ona – neutralna politycznie matka rodu – zdaje sobie sprawę
z tego, że małżonek nigdy tego stanu porządku nie dożyje. Pewną ulgą jest
jednak dla niej myśl, że on jest tego totalnie nieświadomy.
Udaje mi się przeczytać kilka
stron podręcznika, gdy dobiega mnie donośny, dość jednak chrapliwy głos. Choć jego
właścicielka jest zdecydowanie zbyt daleko, bym mógł ją dostrzec, słyszę ją
bardzo wyraźnie. Myślę, że słyszą ją również mieszkańcy Niemiec, Włoch,
Islandii, Bangladeszu, Burkina Faso oraz naukowcy w okolicach Bieguna
Południowego. W końcu, po jakiejś półtorej godziny pojawia się na horyzoncie.
Figura ubita w najlepszych gabinetach kosmetycznych. Ubrana w spodnie w
panterkę i czerwony t-shirt z cekinami. Na oko ma ze 45 lat. Chociaż równie
dobrze może mieć też 172, ponieważ nie ma rysów twarzy. Z pewnością numer do
chirurga plastycznego dostała od swojej koleżanki, znanej projektantki mody.
Nie będę podawał nazwiska, żeby nie naruszać niczyich dóbr osobistych, ale
rymuje się z Linge. Przez pierwszą dobę tej rozmowy myślałem, że pani jest
lekarzem i udział właśnie porady w ramach nowej usługi ‘nie oglądaj swojego
lekarza – ofiary eksperymentów gangu ślepych chirurgów plastycznych’. Później
zdałem sobie sprawę, że rozmawia przez złoty, świecący telefon z przyjaciółką (prawdopodobnie
poznały się w poczekalni w klinice – taka trauma zbliża ludzi) o
przypadłościach gastrycznych męża tamtej. Oszczędzę Ci szczegółów, ale wiedz,
że przez następną godzinę – dla odmiany – nie sięgałem po ciasteczka, a Julię
Child wrzuciłem w najgłębszą szufladę pamięci. Kiedy pani dospacerowała wreszcie
gdzieś w okolice Kiribati, tak że powoli jej głos nikł w oddali, usłyszałem
jeszcze rzucone z okrzykiem geniuszu „ale może to od tego boli go ten brzuch
nie od żołądka!?”.
Dostałem smsa z pytaniem, co
robię. Odpisałem, że jestem w Łazienkach i się uczę. W odpowiedzi, zostałem
upomniany, żebym uważał na grad, bo go zapowiadają na Mazowszu. Spojrzałem na
błękitne niebo i w ramach odpowiedzi odesłałem zdjęcie:
Mijający mnie ludzie nadzwyczaj
często rozmawiali o polityce. Jedni byli za, inni anty. Zastanawiałem się jak
to jest? Czy ludzie naprawdę uważają za interesujące, psucie sobie tak
przyjemnego popołudnia rozważaniami o polityce? Sprawa wyjaśniła się, gdy
kilkanaście metrów ode mnie zatrzymała się babcia z dwoma chłopcami w wieku
wczesnoszkolnym. Jeden z nich zaczął czytać na głos tablicę, która tam sobie
stała. Tym sposobem i ja dowiedziałem się, że drzewo, które stało na środku
zarośniętej polany, a na które wcześniej nie zwróciłem uwagi to dąb wolności, posadzony tam przez Prezydenta
Rzeczypospolitej Bronisława Komorowskiego w 25-rocznicę częściowo wolnych
wyborów dla uczczenia itd. Eureka! To dlatego wszyscy gadają o polityce!
Jeden z chłopców postanowił dotrzeć do dębu i przyjrzeć mu się z bliska. Babcia
stanowczo mu zabroniła. W tej wysokiej trawie mogą być kleszcze! Chłopiec był
już jednak 15 metrów dalej, w samym sercu trawy wysokiej prawie jak on.
- Możecie śmiało iść po moich śladach! Wydeptałem ścieżkę, więc nie zaatakują was tu żadne krzeszcze!
- Możecie śmiało iść po moich śladach! Wydeptałem ścieżkę, więc nie zaatakują was tu żadne krzeszcze!
Cóż… i ty możesz zostać bohaterem
we własnych łazienkach…
Nie pytaj mnie, jak rozpoznaję
azjatyckie narodowości, ale intuicyjnie często mi to nawet wychodzi. Wiedziałem
zatem, z kim mam do czynienia, gdy chwilę później przeszła o bok mnie rodzina Chińczyków.
Nie wiedziałem z kolei, choć uznałem to za intrygujące, dlaczego rozmawiali ze
sobą (przysięgam!) po hiszpańsku.
W międzyczasie słyszałem rzewne
tęsknoty za czasami, gdy Polska była państwem demokratycznym. Słyszałem również
jak te (ponownie słowa powszechnie uznane
za obelżywe) rozkradły wszystko i sprzedały nas Niemcom. Potem przeszło
starsze niemieckie małżeństwo, które wcale nie czuło się, jakby spacerowali po
swoim prywatnym ogrodzie w Warschau Stadt.
Oceny prezydentury: byłej i
obecnej stawały się tak barwne, że zacząłem się rozglądać, dlaczego w okolicy
nie ma kamer, robiących uliczne sondy do telewizji śniadaniowej i mniej lub
bardziej obiektywnych programów informacyjnych. Ale nigdzie ich nie było. Była
za to rodzina Wietnamczyków, którzy nie mówili po hiszpańsku, lecz
prawdopodobnie po wietnamsku.
Zacząłem powoli dojrzewać do
myśli, że dalsze siedzenie w tym miejscu jest totalnie pozbawione sensu, o ile
nie planuję w najbliższym czasie egzaminu ze współczesnej polityki krajowej. Pakowałem
do torby ciastka, żelki, owoce, wodę, książki, notatki, gdy przeszedł obok mnie
na oko 6-latek. Na głowie miał czapeczkę z daszkiem, jego wyciągniętą lewą rączkę
ściskała mama. I tak sobie drepcząc we dwójkę mama tłumaczyła chłopcu, że ‘po
prostu Bronisław Komorowski zostawia po sobie ślady wszędzie gdzie się tylko da’.
Polska w pigułce.
Dwie godziny później spadł grad i
ulewny deszcz.
Pozdrawiam Cię najsesyjniej,
M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz