niedziela, 5 czerwca 2016

Dąb Polski


Droga Karo,

Jeśli Cię to pocieszy, też nie miałbym zielonego pojęcia w jakim roku urodził się Kopernik. Datę dzienną wprawdzie pamiętałem (19 lutego, n’est-ce pas?), ale to bardziej kwestia przypadku. Moja niewiedza też jest z pewnością spowodowana tym, że przez jakiś czas byłem studentem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.
A tymczasem sesja. Znowu. Sesja i deadline’y. Zatem pisać trzeba. I uczyć się trzeba też. Nawet jeszcze bardziej. Klimat cudowny – jak pisałaś, koniec maja/początek czerwca mógłby trwać przez cały rok. Ma to jednak swoje mankamenty – jeżeli tylko temperatura na dworze przekracza 20-25 stopni Celsjusza, w moim mieszkaniu robi się sauna. I jakkolwiek sauny są lubiane w niektórych środowiskach, o tyle dość utrudniają życie w gronie studentów dość rozpaczliwie starających się utrzymać na naukowej powierzchni. Dlatego też muszę szukać innych miejsc – znowu większość czasu spędzam w bibliotece. Jednak i ona bywa czasem zamknięta. Na przykład w Boże Ciało (kto to widział, żeby urządzać jakieś święto w czasie kiedy ja muszę się uczyć i potrzebuję otwartej biblioteki!?).

Tym sposobem, w poszukiwaniu przestrzeni niebędącej sauną, wylądowałem w łazience Łazienkach Królewskich. Zawsze fascynował mnie fenomen nauki w parkach i postanowiłem sprawdzić, czy to działa – w sumie i tak nie miałem nic do stracenia. Chwilę zajęło mi znalezienie jakiejś wolnej ławki w cieniu. To była piaszczysta alejka na tyłach królikarni, przed jakąś zarośniętą chaszczami łąką, w cieniu kilku dorodnych drzew. Pośrodku tych chaszczy rosło dość młode drzewo, na które w tamtym czasie jeszcze w ogóle nie zwróciłem uwagi. Wypakowałem wszystkie rzeczy, które przygotowałem sobie na ten naukowy piknik, otworzyłem książkę i zacząłem czytać. A przynajmniej chciałem zacząć, bo w tym momencie musiałem schować swoje wyciągnięte nogi, bo akurat zamierzała się o nie potknąć jakaś pani, która zawzięcie dyskutowała ze swoim towarzyszem – nieco pulchnym jegomościem z zaczeską mającą ukrywać łysinę. Pani wyglądała mniej więcej tak samo. Zaczynałem domyślać się, że to będzie ciężkie popołudnie.

Wspominałaś ostatnio o tym, jakie to cudowne uczucie, gdy sobie stoisz i patrzysz na architekturę, a dookoła świat totalnie nie zwraca na Ciebie uwagi. Tutaj mieliśmy do czynienia z sytuacją trochę podobną, a trochę nie. Ludzie zwracali uwagę na moje nogi (żeby się o nie nie potknąć), ewentualnie ja zwracałem uwagę, żeby oni zwrócili na nie uwagę, ewentualnie zwracałem uwagę, żeby nie musieli zwracać uwagi. Skomplikowane? I jak tu się dodatkowo skupić na nauce?

W związku z tym skupiałem się na ludziach i na tym, co mówią. A nagle okazało się, że w świąteczne popołudnie przez alejkę, w której siedziałem, przeszła nie tylko cała Warszawa, ale również delegacje z kilku kontynentów wyznaczone specjalnie w celu zakurzenia mi butów.

Na początek dwie francuskie pary, spacerujące ze sobą za ręce i rozprawiające – o ile dobrze zrozumiałem – o miejscu godnym poleceniu na obiad. Ugryzłem ciasteczko z piknikowej torby, żeby nie zrobić się głodnym na myśl o francuskiej kuchni.

Z rozmyślań o Boeuf Bourguignon a la Julia Child wyrwała mnie jednak już jak najzupełniej polska para, która nadchodziła z drugiej strony. Na oko 25-28 lat, wykształcenie średnie lub zawodowe. Mieszkają w blokowisku na Woli lub Ursynowie. On pracuje w jakimś biurze. Ona w sklepie. Spotykają się od 5 miesięcy. Ona planuje wspólną przyszłość. On obcina wzrokiem rozchichotane nastolatki w sąsiedniej alejce. Toczą zażartą dyskusję o kuzynce dziewczyny, którą spotkali na weselu w poprzedni weekend. Ona uważa, że jej ukochany, chciałby ją przelecieć. On protestuje:
- I co? Nawet ci to nie przeszło przez myśl? – dziewczyna wyraźnie go podpuszcza, w celu jedynie sobie wiadomym. Nie jest to kłótnia. Bardziej zbieranie materiałów na jakąś awanturę, która wybuchnie w bliżej nieokreślonej przyszłości, gdy ilość obcinanych spódniczek osiągnie pewnego dnia wartość krytyczną.
- No daj spokój, ile ona ma lat??? – chłopak dzielnie próbuje bagatelizować całą sytuację, jednocześnie udając oburzenie, że mógłby okazywać zainteresowanie kimś, kto prawdopodobnie wciąż jeszcze szczyci się swoim świadectwem ukończenia gimnazjum (wszak nie wiadomo, czy ukończenie szkoły średniej będzie jej kiedykolwiek dane).
- No ale nie przeszło ci…?

Para odeszła, kontynuując rozmowę w tym samym stylu, podczas gdy ja zostałem zaatakowany wywodami siwiuteńkiego, starszego pana, który dzielnie, acz powoli, maszerował do przodu wsparty na ramieniu równie siwiuteńkiej i drobniutkiej pani. Oboje dawno po osiemdziesiątce, korzystają z uroków, jakie daje słoneczny dzień. Sielsko, anielsko, uroczo, słonecznie. Czy rozmawiają o pogodzie? O ich najmłodszym wnuku, który właśnie skończył z wyróżnieniem Harvard? O prawnuczce, która narysowała poprzedniego dnia piękną laurkę? Nie. Pan żarliwym głosem informuje panią o tym, że „W tym kraju nigdy nie będzie porządku, dopóki oni wszyscy, te wszystkie czerwone miernoty, te (tu następuje zbitka inwektyw i wyrazów powszechnie uznanych za obraźliwe – przyp. M.) nie wyginą i nie przyjdzie nowe pokolenie”. Pani ze zrozumieniem kiwa głową. W jej oczach widzę nie tyle uznanie dla poglądów politycznych jej towarzysza (sic!). Ona – neutralna politycznie matka rodu – zdaje sobie sprawę z tego, że małżonek nigdy tego stanu porządku nie dożyje. Pewną ulgą jest jednak dla niej myśl, że on jest tego totalnie nieświadomy.

Udaje mi się przeczytać kilka stron podręcznika, gdy dobiega mnie donośny, dość jednak chrapliwy głos. Choć jego właścicielka jest zdecydowanie zbyt daleko, bym mógł ją dostrzec, słyszę ją bardzo wyraźnie. Myślę, że słyszą ją również mieszkańcy Niemiec, Włoch, Islandii, Bangladeszu, Burkina Faso oraz naukowcy w okolicach Bieguna Południowego. W końcu, po jakiejś półtorej godziny pojawia się na horyzoncie. Figura ubita w najlepszych gabinetach kosmetycznych. Ubrana w spodnie w panterkę i czerwony t-shirt z cekinami. Na oko ma ze 45 lat. Chociaż równie dobrze może mieć też 172, ponieważ nie ma rysów twarzy. Z pewnością numer do chirurga plastycznego dostała od swojej koleżanki, znanej projektantki mody. Nie będę podawał nazwiska, żeby nie naruszać niczyich dóbr osobistych, ale rymuje się z Linge. Przez pierwszą dobę tej rozmowy myślałem, że pani jest lekarzem i udział właśnie porady w ramach nowej usługi ‘nie oglądaj swojego lekarza – ofiary eksperymentów gangu ślepych chirurgów plastycznych’. Później zdałem sobie sprawę, że rozmawia przez złoty, świecący telefon z przyjaciółką (prawdopodobnie poznały się w poczekalni w klinice – taka trauma zbliża ludzi) o przypadłościach gastrycznych męża tamtej. Oszczędzę Ci szczegółów, ale wiedz, że przez następną godzinę – dla odmiany – nie sięgałem po ciasteczka, a Julię Child wrzuciłem w najgłębszą szufladę pamięci. Kiedy pani dospacerowała wreszcie gdzieś w okolice Kiribati, tak że powoli jej głos nikł w oddali, usłyszałem jeszcze rzucone z okrzykiem geniuszu „ale może to od tego boli go ten brzuch nie od żołądka!?”.

Dostałem smsa z pytaniem, co robię. Odpisałem, że jestem w Łazienkach i się uczę. W odpowiedzi, zostałem upomniany, żebym uważał na grad, bo go zapowiadają na Mazowszu. Spojrzałem na błękitne niebo i w ramach odpowiedzi odesłałem zdjęcie:

Mijający mnie ludzie nadzwyczaj często rozmawiali o polityce. Jedni byli za, inni anty. Zastanawiałem się jak to jest? Czy ludzie naprawdę uważają za interesujące, psucie sobie tak przyjemnego popołudnia rozważaniami o polityce? Sprawa wyjaśniła się, gdy kilkanaście metrów ode mnie zatrzymała się babcia z dwoma chłopcami w wieku wczesnoszkolnym. Jeden z nich zaczął czytać na głos tablicę, która tam sobie stała. Tym sposobem i ja dowiedziałem się, że drzewo, które stało na środku zarośniętej polany, a na które wcześniej nie zwróciłem uwagi to dąb wolności, posadzony tam przez Prezydenta Rzeczypospolitej Bronisława Komorowskiego w 25-rocznicę częściowo wolnych wyborów dla uczczenia itd. Eureka! To dlatego wszyscy gadają o polityce! Jeden z chłopców postanowił dotrzeć do dębu i przyjrzeć mu się z bliska. Babcia stanowczo mu zabroniła. W tej wysokiej trawie mogą być kleszcze! Chłopiec był już jednak 15 metrów dalej, w samym sercu trawy wysokiej prawie jak on.
- Możecie śmiało iść po moich śladach! Wydeptałem ścieżkę, więc nie zaatakują was tu żadne krzeszcze!
Cóż… i ty możesz zostać bohaterem we własnych łazienkach…

Nie pytaj mnie, jak rozpoznaję azjatyckie narodowości, ale intuicyjnie często mi to nawet wychodzi. Wiedziałem zatem, z kim mam do czynienia, gdy chwilę później przeszła o bok mnie rodzina Chińczyków. Nie wiedziałem z kolei, choć uznałem to za intrygujące, dlaczego rozmawiali ze sobą (przysięgam!) po hiszpańsku.

W międzyczasie słyszałem rzewne tęsknoty za czasami, gdy Polska była państwem demokratycznym. Słyszałem również jak te (ponownie słowa powszechnie uznane za obelżywe) rozkradły wszystko i sprzedały nas Niemcom. Potem przeszło starsze niemieckie małżeństwo, które wcale nie czuło się, jakby spacerowali po swoim prywatnym ogrodzie w Warschau Stadt.  

Oceny prezydentury: byłej i obecnej stawały się tak barwne, że zacząłem się rozglądać, dlaczego w okolicy nie ma kamer, robiących uliczne sondy do telewizji śniadaniowej i mniej lub bardziej obiektywnych programów informacyjnych. Ale nigdzie ich nie było. Była za to rodzina Wietnamczyków, którzy nie mówili po hiszpańsku, lecz prawdopodobnie po wietnamsku.

Zacząłem powoli dojrzewać do myśli, że dalsze siedzenie w tym miejscu jest totalnie pozbawione sensu, o ile nie planuję w najbliższym czasie egzaminu ze współczesnej polityki krajowej. Pakowałem do torby ciastka, żelki, owoce, wodę, książki, notatki, gdy przeszedł obok mnie na oko 6-latek. Na głowie miał czapeczkę z daszkiem, jego wyciągniętą lewą rączkę ściskała mama. I tak sobie drepcząc we dwójkę mama tłumaczyła chłopcu, że ‘po prostu Bronisław Komorowski zostawia po sobie ślady wszędzie gdzie się tylko da’. Polska w pigułce.

Dwie godziny później spadł grad i ulewny deszcz.

Pozdrawiam Cię najsesyjniej,
M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz