czwartek, 28 lipca 2016

Jakby dobra historia



Droga Światowa Karo!

Ty tam sobie światowodniowisz z młodzieżą, a ja tymczasem jestem na zakręcie. Bo wyszło na to, że znów ruszam w drogę i trzeba zakończyć wiele spraw. A ja w zakończeniach dobry nie jestem. Może za bardzo boję się zmian, może podoba mi się to, co mam w danym momencie. Tym bardziej absurdalnie brzmi fakt, że znowu szykuję sobie wywrócenie świata do góry nogami. To oznacza, że znów tonąłem w kartonach, pakowałem, segregowałem, wyrzucałem, przeglądałem, odchodziłem. Idealna okazja do popadnięcia w sentymentalizm, gdy się ma – jak ja – do niego skłonności. Konkluzja jest taka, że żegnam się z Warszawą. Żegnam się z Powiślem. Żegnam się z Dobrą. Na dobre. Albo na złe.

Pamiętam to jak dziś. Byłem w ostatniej klasie gimnazjum, tamtego dnia dowiedziałem się, że nie będę mógł być pilotem. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie? Ruszyliśmy samochodem w drogę powrotną do domu. Skręciliśmy ze Świętokrzyskiej w Kopernika, z Kopernika w Tamkę. Jechaliśmy w dół i szukaliśmy tej jednej ulicy. Znałem ją z radiowych słuchowisk, bo w tamtym czasie nałogowo słuchałem w jedynce powieści radiowej „Matysiakowie”. A Matysiakowie mieszkali na Dobrej i zazwyczaj żyli sprawami Powiśla. Tamką zjechaliśmy w dół i na skrzyżowaniu skręciliśmy w lewo. Dokładnie na tym skrzyżowaniu, przez które później wielokrotnie przebiegałem na zielonym (lub czerwonym – tylko nie mów nikomu) świetle. Rozglądaliśmy się dookoła i jechaliśmy dalej. Patrzyłem na domy i zastanawiałem się, w którym mogą mieszkać radiowi bohaterowie. Z kolei zupełnie nie zwróciłem uwagi na duży zielony budynek po prawej stronie. Gdybym zwrócił, zobaczyłbym BUW. Ale co się odwlecze… ;)

Kilka lat później siedziałem w zdecydowanie nielubianej przeze mnie sieci bistro na rogu Tamki i Dobrej (nielubianej teraz, bo wtedy było mi absolutnie wszystko jedno). Nie wiedziałem, czy jestem bardziej zrozpaczony, przerażony, a może zadowolony. Poprzedniego dnia dostałem informację o zgodzie na przeniesienie do Warszawy. Byłem w trakcie załatwiania miliarda dokumentów. Siedziałem w fotelu, przeglądałem ogłoszenia o pokojach do wynajęcia i przepełniało mnie typowe w takiej sytuacji poczucie bezsilności. Za kilka dni miałem zamieszkać w obcym mieście, z dala od przyjaciół i życia, które lubiłem. Nie miałem gdzie mieszkać, nie wiedziałem, co to będzie, sensownych ogłoszeń brak. Tydzień później wprowadziłem się do mieszkania w sąsiednim bloku, jakieś 20 metrów od miejsca, w którym lamentowałem. Co się odwlecze…

Dobra na dobre i na złe

Dwa lata później siedzę na swoim (jeszcze) szóstym piętrze, w opustoszałym pokoju, patrzę przez okno i piszę. Pozostały dwie ostatnie walizki do spakowania i tona śmieci do wyniesienia. Przed chwilą po raz ostatni wróciłem z mojej korpopracy. Swoją drogą muszę przyznać, że jeśli odchodzenie ma tak wyglądać, to ja mogę zdecydowanie robić to częściej. Gdyby tylko nie było to jednocześnie takie smutne! Ale jak się nie tęskni to jest przecież nudno. Wyszedłem z toną prezentów i najlepszymi wspomnieniami. I cały czas powtarzało się pytanie: co dalej? Co dalej?

Ba, sam chciałbym to wiedzieć! Bardzo jestem ciekawy, czy za 2 lata moje życie znowu będzie orbitowało wokół Dobrej i Powiśla. Jakoś mnie tu ciągnie i wciąż pozostaje przecież dużo do zrobienia. Ostatecznie w końcu Matysiaków nie znalazłem, mimo że planowałem w ramach dziennikarstwa blogowo-śledczego popełnić list pt. „Szukając Matysiaków”. Skończyło się na wycieczce na Skwer im. Radiowej Rodziny Matysiaków (dokumentacja fotograficzna w posiadaniu), który zobaczyłbym już wtedy, sto lat temu, gdybym dostrzegł i BUW i nie odwracał później głowy w drugą stronę. Podobno mieszkają wciąż po sąsiedzku, ale odkąd się tu przeprowadziłem nie wysłuchałem ani jednego odcinka. Typowe. Na tej samej zasadzie nie byłem w końcu ani razu w Teatrze Ateneum, mimo że jest 200 metrów od domu i przy nim zaczyna się moja typowa trasa biegowa. Nie byłem w Muzeum Narodowym. POLIN zwiedziłem w poprzedni weekend, bo w przeciwnym razie już naprawdę byłby wstyd. Z tych samych powodów poszedłem w zeszły piątek pierwszy i jedyny raz odkąd mieszkam w Warszawie na spektakl Jandy. Najpilniejsze punkty do zaliczenia przed rewolucją.Pozostaje już tylko wrzucić grosiki ze słoika, odkładane żeby nie ciążyły w portfelu, do fontanny z Syrenką i zrobić sobie selfie z napisem KOCHAM WARSZAWĘ. Tak gdyby ktoś miał wątpliwości.
Z racji tego, że piszę w stanie skrajnej niedyspozycji spowodowanej nadmierną dawką sentymentalizmu, jest jakoś rzewnie i nawet jakiś zwiewny limeryk nie przychodzi mi do głowy. W takich sytuacjach odwołuję się więc do klasyków. Tym razem pan Przybora bardzo trafnie opisał obecny stan zagadnienia.

Bywa, że piękny jest pobyt
o kolorycie różowym
Bywa, że sobie myślicie: "Oby
ten pobyt
nigdy nie kończył się"
I nagle ta chwila w pobycie
do was przychodzi o świcie
I znowu przed dom wychodzicie
i wzrok gubicie

we mgle

No i jak tu nie jechać?
kiedy tak nowy szlak nas urzeka?
Kiedy dal oczy wabi
chociaż żal tego, co za nami
Nie ma nic bez ryzyka
Tylko widz, tylko widz go unika
A kto chce być wewnątrz zdarzeń
musi żyć wciąż z bagażem
Musi mieć walizeczkę i koc
i latarenkę na noc

No i jak tu nie jechać?? Zatem jadę  - jechać dalej.

Następny przystanek: Kazimierz.
Następna stacja: Luksemburg.
Czyli rewolucja.

A z Dobrą kończę na dobre, bo źle nie było!
Boś Ty dobra Dobra. I Warszawa też. I korpo. I wszystko. Dzięki!

Pozdrawiam Cię warszawsko po raz ostatni w najbliższym czasie.
M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz