Jak sądzę spodziewasz się po tym
moim pierwszym, emigracyjnym liście wielkich remarks (ang. uwagi, spostrzeżenia) czy expérience (fr. wrażenia, doświadczenia)
z obczyzny. I to najlepiej w tych wszystkich używanych teraz przeze mnie
językach. Zdecydowanie nie pozwala na takie oczywistości moje blogowe
hipsterstwo i dzisiaj będzie wyłącznie po polsku… o polskim – w pewnym sensie.
Poniedziałek.
Godzina 3. nad ranem.
Zamykam komputer, z którego chwilę wcześniej wysłałem do
‘centrum dowodzenia’ ostatni gotowy projekt umowy. Było ich wiele.
Dostosowywane, zmieniane, pisane od nowa. Każdy musi podpisać w dwóch
miejscach. Nie zapomnij. Kilka godzin wcześniej skończył się oceniany przez
jury koncert finałowy konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej” w radiowej Trójce. Na
samym koncercie nie byłem, bo w międzyczasie załatwiałem milion innych spraw –
pojawiłem się na początku (z umowami i innymi papierami) i na koniec. Zostałem
okrzyknięty ‘panem mecenasem’ skoro tak czuwałem nad formalnościami. Wszyscy
dookoła zobowiązani do dyskrecji, werdykt jury przejęty, za oknem noc. Wiozę
pilnie strzeżoną tajemnicę (której fotografia mailem trafiła też do ‘centrum
dowodzenia’), więc może przydałby się opancerzony samochód. Miałem do dyspozycji
tylko autobus linii 523. Grunt to dobre incognito!
Poniedziałek.
Chwilę po 7. rano.
Telefon sygnalizuje nowego maila. Ostatnie ustalenia i
finalny scenariusz gali. Admirał okularników, która w swych rękach dzierży
niemal wszystkie sznurki, ustalenia, szczegóły, całą noc spędziła w centrum
dowodzenia – w szablony umów wklepywała adresy, pesele. Nie mam pojęcia, jak
będzie funkcjonować przez cały dzień, ale okazało się to mimo wszystko możliwe
i to na najwyższych obrotach. Szacun! Wraca do domu chwilę po tym, jak wysłała
rzeczonego maila. To będzie naprawdę długi dzień.
Godzina 10.
Po krótkiej wizycie w biurze fundacji (tak, to to miejsce buńczucznie nazwałem
centrum dowodzenia) i zabraniu stamtąd tony pudeł z materiałami promocyjnymi,
nagrodami i całą masą innych rzeczy pojawiamy się na miejscu. Teatr Muzyczny
Roma. Warszawa. Od tyłu, od świętej Barbary poproszę. Na scenie próby, my
krzątamy się i staramy ogarnąć coraz to nowe wypadające kwestie. Jestem głodny,
pani w bufecie nie ma. Potem jest. Jest i rosół. I kawa. Dużo kawy. Nie ma
umów. Miały być, ale w biurze skończył się toner. W punkcie ksero nie
wydrukowali wszystkiego. Czego nam brakuje? Połowy w zasadzie. Szybko z
pendrivem do innego punktu. Drukujemy. Wszystko? Chyba tak. Zwolnijmy i
przejdźmy się trochę, będziemy jeszcze dzisiaj biegać niewyobrażalną
ilość czasu.
Godzina 15.
Zostały cztery
godziny. Napięcie i mnóstwo rzeczy do zrobienia. Jednocześnie uśmiechy. Dobrze,
że wszyscy się tak lubimy, bo inaczej mogłoby się skończyć serią morderstw.
Zdarzają się wpadki, ale wszystko gra. Zwłaszcza muzycy. Na scenie. Gala to w
zasadzie dwa oddzielne koncerty, w sumie koło czterdziestu artystów. Część z
nich widzi się dzisiaj po raz pierwszy (może nie w życiu, ale z tym repertuarem
na pewno). Jeśli to wyjdzie, to będzie cud. Próbują, skaczą, śpiewają. Chyba
jest dobrze. Przynajmniej na razie. Biegam między nimi i podpisuję umowy.
Podpis w dwóch miejscach, na ostatniej i przedostatniej stronie. Tak w dwóch
miejscach. Nie, nie zabieramy ci nerki. Nie, żartowałem tylko, samochód też
zostaje twój. W pokoju oddanym do naszej dyspozycji pojawiają się nasze
wolontariuszki. Ustawianie roll up’ów, kwiaty, rozkładanie nagród, kto, co, jak
i gdzie. Wszyscy eleganccy. Ja wciąż biegam w jeansach i t-shircie. Na piersi
dumna plakietka organizator. Przy pierwszej okazji i tak schowam ją do
kieszeni. W garderobach fryzjerzy i make up. Za kulisami coraz większy tłok.
Wszyscy się schodzą. Powitania, uśmieszki, miłe słówka. Aaaa! Kochana,
poczekaj, mam dla ciebie umowę do podpisania!
Godzina 17.
Zamykam się w
toalecie na korytarzu i przebieram w coś niemal eleganckiego. Wszystko czarne
(przypadek?), ciemnogranatowa koszula. Muszka w kwiatki. Potem fotograf
prezydentowej rozmaże mi te kwiatki na zdjęciu, żeby wyostrzyć te na żakiecie
pierwszej damy. Smutek. Biegnę na scenę. Ostatnia odprawa. Ty tu, ty z tym, ty
idziesz po, ty wniesiesz to, potem schodzicie, a wchodzi ta. Potem biegniecie
tam i trzeba zrobić to. Wszystko jasne? Jak słońce. Moja zakulisowa rola
jest w sumie i tak bardzo ograniczona w
tym roku. Mam brylować i pełnić funkcje reprezentacyjne (dowódcy mają istotnie
poczucie humoru). I tak zostałem cieniem AP. Prowadzę i przestawiam z miejsca
na miejsce. Trochę mi dziwnie, ale jak to ktoś kiedyś napisał „sama chciała”.
Godzina 17.30.
Przemierzamy nieskończone
korytarze Teatru Roma (polecam kiedyś taki spacer, jeśli ktoś ma ochotę zrzucić
parę kilo). Salonik VIP gotowy. Dookoła kręcą się oficerowie BORu. Sprawdzają
wszystko. Wykrywacz metalu czy czegoś tam innego w ruchu. Wszystkie
wcześniejsze wymagania spełnione – stół postawiliśmy w jednym miejscu, wieszak
wyniesiony, stoliczek przełożony, krzesła przestawione. Tak jest, panie
oficerze. Wzdycham nad cudownością wykrywacza materiałów wybuchowych. „Owczarek
holenderski. Polecam”, rzuca jego opiekun. Pies jest przepiękny. Oficerowie
BORu w zasadzie też przystojni. Ale zadają mnóstwo pytań. Zostałem ekspertem od
spraw bezpieczeństwa, koncertu, listy gości, czasu jaki jest na wszystko
przewidziany oraz kalendarza i planów pierwszej damy. O sporej części z tych
rzeczy nie mam pojęcia, ale improwizuję i staram się wyglądać mądrze. Chyba mi
wierzą, głównie dlatego, że i tak nie mają innego wyjścia.
Godzina 18.00
Znów za kulisami.
Ostatnie poprawki, ostatnie ustalenia. Faza przygotowań z grubsza zakończona.
Zdarzył się cud. Wszystko jest na swoim miejscu. Zabieram kwiaty i ruszam do
foyer.
Godzina 18.30
Foyer. Oto my,
osoby reprezentatywne. AP i ja stoimy przy fundacyjnej ściance „Pamiętajmy o
Osieckiej”. Przechodzą obok nas mniej i bardziej znajomi ludzie. Niektórzy nie
zwracają uwagi, inni się kłaniają, jeszcze inni podchodzą i rozmawiają z AP.
Uśmiecham się miło i promiennie i udaję, że nie widzę, iż w większości nie
zwracają na mnie uwagi. AP jak zwykle przemiła tłumaczy potem kto jest kto. W
rękach trzymam ogromny bukiet kwiatów. BOR wcześniej sprawdził, czy nie ukryłem
w nim żadnej śmiercionośnej broni masowego rażenia (serio! sprawdzali nawet
bukiet kwiatów). Na zewnątrz rozszaleli się fotoreporterzy. Mimowolnie napinamy
się w naszym oczekiwaniu. Ale nie, to fałszywy alarm. To „tylko” Irena Eris.
Podchodzi zresztą do nas i wita się bardzo miło. I nawet zwraca na mnie uwagę.
Godzina 18.53
Showtime. Podjeżdża
limuzyna, fotoreporterzy szaleją, BOR otwiera drzwi. Podchodzi do nas pierwsza
dama, wita się, kurtuazja, miłe słówka, kwiatki i… idziemy. Fotografowie robią
zdjęcia, ja pół kroku w tyle i manewruję („teraz na lewo, bardzo proszę”). I w
tej pozie ląduję następnego dnia na Pudelku. Po schodach na górę, do loży VIP.
Dyryguję kto gdzie siada, gasną światła. Zaczyna się. Śpiewają. Ładnie
śpiewają. AP odwraca się, chce schodzić na dół. Jeszcze nie – szepczę - w
połowie następnej piosenki. Mam plan rozpisany w głowie co do sekundy.
Labirynty korytarzy przemierzyliśmy sprawnie i ponownie za kulisami czekaliśmy
na wejście na scenę. Przypadła mi w udziale wyjątkowa przyjemność, żeby wprowadzić
na scenę panią Marię Szabłowską, która została przez fundację uhonorowaną
statuetką ‘zasłużony dla polskiej piosenki’. Przed wejściem na scenę ostrzegam
o masie kabli, które stoją na naszej drodze i mówię, że dostanie od nas masę
rzeczy, więc śmiało może je mi przekazać. Weszliśmy na scenę i… pani Maria
schyla się, żeby wszystko poza kwiatami położyć na ziemi. To co zrobiłem po
chwili było podyktowane dwoma powodami: po pierwsze to zwyczajnie nieeleganckie,
żeby dama musiała się potem schylać po to wszystko; po drugie, drogi zegarek i
statuetka, podarowane przez sponsora raczej nie powinny leżeć na ziemi na
środku sceny. W momencie, gdy podnosiłem rzeczone skarby AP z wrodzoną sobie
błyskotliwością skomentowała „Pani Mario, mężczyzna u pani stóp”. A ja jak
zwykle w centrum uwagi…
Godzina 20.20
Przerwa, salonik
VIP. Czekamy na laureatów, którzy mają przyjść na spotkanie z pierwszą damą.
Oficerowie BOR patrzą na mnie. Moje skinienie stanowi w tej chwili prawo i
decyduje, czy dana osoba może wejść do środka. Kiwam więc głową, jak
samochodowy piesek z deski rozdzielczej. Znowu miło, znowu sympatycznie.
Wspólne zdjęcia, uprzejme słowa. Uroczo. Po przerwie premierowy koncert „Gonią
wilki za owcami”. Osiecka na ludowo. Śpiewają Kasia Lassak i Sebastian Karpiel-Bułecka,
wszystko opracował muzycznie i na scenie szalał Mateusz Pospieszalski. Pięknie
było i wyjątkowo. Ciary wszędzie. Po koncercie kolejne spotkanie w saloniku,
tym razem z góralami. Pierwsza dama wychodziła z teatru bardzo zadowolona, a to
każdego organizatora cieszy. Okazała się zresztą bardzo sympatyczną, kulturalną
i miłą osobą. I ze świetnym gustem, bo w końcu wszystko jej się podobało i
oklaskom z zachwytami nie było końca. A polityka? No cóż… tego wieczora
chodziło o Osiecką, nie o nią i może całe szczęście. Dzięki temu mogło być
sympatycznie. (Możesz być Obywatelko Współredaktorko dumna z mojej powściągliwości,
prawda? ^^)
Godzina 23.30 Wycieńczeni,
ale zadowoleni, po sprzątnięciu niemal wszystkiego, co trzeba było,
wylądowaliśmy na afterparty. Wprawdzie miało trwać o wiele krócej i być o wiele
bardziej ciche, ale jak tu powstrzymać górali, którzy dobrali się do napojów
wysokoprocentowych i zaczęli śpiewać. Efekt był taki, że kiedy już dotarliśmy
do domu, nie było szczególnie sensu się kłaść, biorąc pod uwagę fakt, że o 7
miałem powrotny samolot do Luksemburga.
Wtorek. Godzina 6.10
Lotnisko
Chopina. Przy odprawie dowiedziałem się, że mój lot ma 2 godziny opóźnienia
(czyli mogłem spać). Po kontroli bezpieczeństwa okazało się, że zgubiłem gdzieś
kartę pokładową. Kiedy przeszukiwałem wszystkie swoje rzeczy, nie znalazłem
karty, za to między papierami spostrzegłem jedną z umów (podpisaną w dwóch
miejscach!), którą pocztą muszę teraz odesłać do Polski. Chciało mi się pić, a
bez karty nie mogłem nic kupić w strefie bezpieczeństwa. Cały limit szczęścia
widać zużyliśmy poprzedniego dnia. A może to znak, że nie powinienem lecieć…?
Tuż przed odlotem kartę znalazłem na swoim fotelu w poczekalni. Jak się tam
znalazła nie mam pojęcia. A może jednak coś jest w tej tajnej służbie jej
Osieckiej mości…
***
Niesamowite jest dla mnie, jak
wiele się zmieniło przez zaledwie kilka lat. Doskonale pamiętam siebie
szesnasto-, siedemnastoletniego, jak zaczytywałem się i zasłuchiwałem
wszystkim, co osieckie i byłem jednym z tych tzw. „dziwnych dzieci”. Czytałem
poezję, nie grałem w Playstation. Miałem w głowie jakąś swoją wymyśloną
przyjaciółkę AO. W maturalnej klasie zorganizowałem w szkole spotkanie z Magdą
Umer i ona była dla mnie przedstawicielką jakiegoś nierealnego świata. Dzisiaj
sam jestem częścią tego świata. I chociaż nadal w każdym moim mieszkaniu na
ścianie musi wisieć moje ukochane zdjęcie AO, a na półce tomik najpiękniejszych
wierszy – nawet tu na luksemburskiej emigracji, to sama AO istnieje jakby
zupełnie inaczej. Nie ma już tej „mojej”, jest za to ta „prawdziwa”, choć też o
wiele bardziej odległa. I może to dobrze. Bo w końcu, jak mówią mądre hashtagi
liczy się #reallife i #realfriendship.
A niezwykłe i wspaniałe #realfriendship to właśnie Okularnicy. I ja, nieśmiało cieszący się z tego, że jakoś się tam między nimi pojawiłem. Trochę jak oszust, bo w okularach zerówkach.
#pozdrawiamzemigracji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz