niedziela, 2 października 2016

W tajnej służbie Jej Osieckiej Mości

Wielce Szanowna Telimenopisarko,

Jak sądzę spodziewasz się po tym moim pierwszym, emigracyjnym liście wielkich remarks (ang. uwagi, spostrzeżenia) czy expérience (fr. wrażenia, doświadczenia) z obczyzny. I to najlepiej w tych wszystkich używanych teraz przeze mnie językach. Zdecydowanie nie pozwala na takie oczywistości moje blogowe hipsterstwo i dzisiaj będzie wyłącznie po polsku… o polskim – w pewnym sensie.

Poniedziałek. Godzina 3. nad ranem. 
Zamykam komputer, z którego chwilę wcześniej wysłałem do ‘centrum dowodzenia’ ostatni gotowy projekt umowy. Było ich wiele. Dostosowywane, zmieniane, pisane od nowa. Każdy musi podpisać w dwóch miejscach. Nie zapomnij. Kilka godzin wcześniej skończył się oceniany przez jury koncert finałowy konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej” w radiowej Trójce. Na samym koncercie nie byłem, bo w międzyczasie załatwiałem milion innych spraw – pojawiłem się na początku (z umowami i innymi papierami) i na koniec. Zostałem okrzyknięty ‘panem mecenasem’ skoro tak czuwałem nad formalnościami. Wszyscy dookoła zobowiązani do dyskrecji, werdykt jury przejęty, za oknem noc. Wiozę pilnie strzeżoną tajemnicę (której fotografia mailem trafiła też do ‘centrum dowodzenia’), więc może przydałby się opancerzony samochód. Miałem do dyspozycji tylko autobus linii 523. Grunt to dobre incognito!

Poniedziałek. Chwilę po 7. rano. 
Telefon sygnalizuje nowego maila. Ostatnie ustalenia i finalny scenariusz gali. Admirał okularników, która w swych rękach dzierży niemal wszystkie sznurki, ustalenia, szczegóły, całą noc spędziła w centrum dowodzenia – w szablony umów wklepywała adresy, pesele. Nie mam pojęcia, jak będzie funkcjonować przez cały dzień, ale okazało się to mimo wszystko możliwe i to na najwyższych obrotach. Szacun! Wraca do domu chwilę po tym, jak wysłała rzeczonego maila. To będzie naprawdę długi dzień.

Godzina 10. 
Po krótkiej wizycie w biurze fundacji (tak, to to miejsce buńczucznie nazwałem centrum dowodzenia) i zabraniu stamtąd tony pudeł z materiałami promocyjnymi, nagrodami i całą masą innych rzeczy pojawiamy się na miejscu. Teatr Muzyczny Roma. Warszawa. Od tyłu, od świętej Barbary poproszę. Na scenie próby, my krzątamy się i staramy ogarnąć coraz to nowe wypadające kwestie. Jestem głodny, pani w bufecie nie ma. Potem jest. Jest i rosół. I kawa. Dużo kawy. Nie ma umów. Miały być, ale w biurze skończył się toner. W punkcie ksero nie wydrukowali wszystkiego. Czego nam brakuje? Połowy w zasadzie. Szybko z pendrivem do innego punktu. Drukujemy. Wszystko? Chyba tak. Zwolnijmy i przejdźmy się trochę, będziemy jeszcze dzisiaj biegać niewyobrażalną ilość czasu.

Godzina 15. 
Zostały cztery godziny. Napięcie i mnóstwo rzeczy do zrobienia. Jednocześnie uśmiechy. Dobrze, że wszyscy się tak lubimy, bo inaczej mogłoby się skończyć serią morderstw. Zdarzają się wpadki, ale wszystko gra. Zwłaszcza muzycy. Na scenie. Gala to w zasadzie dwa oddzielne koncerty, w sumie koło czterdziestu artystów. Część z nich widzi się dzisiaj po raz pierwszy (może nie w życiu, ale z tym repertuarem na pewno). Jeśli to wyjdzie, to będzie cud. Próbują, skaczą, śpiewają. Chyba jest dobrze. Przynajmniej na razie. Biegam między nimi i podpisuję umowy. Podpis w dwóch miejscach, na ostatniej i przedostatniej stronie. Tak w dwóch miejscach. Nie, nie zabieramy ci nerki. Nie, żartowałem tylko, samochód też zostaje twój. W pokoju oddanym do naszej dyspozycji pojawiają się nasze wolontariuszki. Ustawianie roll up’ów, kwiaty, rozkładanie nagród, kto, co, jak i gdzie. Wszyscy eleganccy. Ja wciąż biegam w jeansach i t-shircie. Na piersi dumna plakietka organizator. Przy pierwszej okazji i tak schowam ją do kieszeni. W garderobach fryzjerzy i make up. Za kulisami coraz większy tłok. Wszyscy się schodzą. Powitania, uśmieszki, miłe słówka. Aaaa! Kochana, poczekaj, mam dla ciebie umowę do podpisania!

Godzina 17. 
Zamykam się w toalecie na korytarzu i przebieram w coś niemal eleganckiego. Wszystko czarne (przypadek?), ciemnogranatowa koszula. Muszka w kwiatki. Potem fotograf prezydentowej rozmaże mi te kwiatki na zdjęciu, żeby wyostrzyć te na żakiecie pierwszej damy. Smutek. Biegnę na scenę. Ostatnia odprawa. Ty tu, ty z tym, ty idziesz po, ty wniesiesz to, potem schodzicie, a wchodzi ta. Potem biegniecie tam i trzeba zrobić to. Wszystko jasne? Jak słońce. Moja zakulisowa rola jest  w sumie i tak bardzo ograniczona w tym roku. Mam brylować i pełnić funkcje reprezentacyjne (dowódcy mają istotnie poczucie humoru). I tak zostałem cieniem AP. Prowadzę i przestawiam z miejsca na miejsce. Trochę mi dziwnie, ale jak to ktoś kiedyś napisał „sama chciała”.

Godzina 17.30. 
Przemierzamy nieskończone korytarze Teatru Roma (polecam kiedyś taki spacer, jeśli ktoś ma ochotę zrzucić parę kilo). Salonik VIP gotowy. Dookoła kręcą się oficerowie BORu. Sprawdzają wszystko. Wykrywacz metalu czy czegoś tam innego w ruchu. Wszystkie wcześniejsze wymagania spełnione – stół postawiliśmy w jednym miejscu, wieszak wyniesiony, stoliczek przełożony, krzesła przestawione. Tak jest, panie oficerze. Wzdycham nad cudownością wykrywacza materiałów wybuchowych. „Owczarek holenderski. Polecam”, rzuca jego opiekun. Pies jest przepiękny. Oficerowie BORu w zasadzie też przystojni. Ale zadają mnóstwo pytań. Zostałem ekspertem od spraw bezpieczeństwa, koncertu, listy gości, czasu jaki jest na wszystko przewidziany oraz kalendarza i planów pierwszej damy. O sporej części z tych rzeczy nie mam pojęcia, ale improwizuję i staram się wyglądać mądrze. Chyba mi wierzą, głównie dlatego, że i tak nie mają innego wyjścia.

Godzina 18.00 
Znów za kulisami. Ostatnie poprawki, ostatnie ustalenia. Faza przygotowań z grubsza zakończona. Zdarzył się cud. Wszystko jest na swoim miejscu. Zabieram kwiaty i ruszam do foyer.

Godzina 18.30 
Foyer. Oto my, osoby reprezentatywne. AP i ja stoimy przy fundacyjnej ściance „Pamiętajmy o Osieckiej”. Przechodzą obok nas mniej i bardziej znajomi ludzie. Niektórzy nie zwracają uwagi, inni się kłaniają, jeszcze inni podchodzą i rozmawiają z AP. Uśmiecham się miło i promiennie i udaję, że nie widzę, iż w większości nie zwracają na mnie uwagi. AP jak zwykle przemiła tłumaczy potem kto jest kto. W rękach trzymam ogromny bukiet kwiatów. BOR wcześniej sprawdził, czy nie ukryłem w nim żadnej śmiercionośnej broni masowego rażenia (serio! sprawdzali nawet bukiet kwiatów). Na zewnątrz rozszaleli się fotoreporterzy. Mimowolnie napinamy się w naszym oczekiwaniu. Ale nie, to fałszywy alarm. To „tylko” Irena Eris. Podchodzi zresztą do nas i wita się bardzo miło. I nawet zwraca na mnie uwagę.

Godzina 18.53 
Showtime. Podjeżdża limuzyna, fotoreporterzy szaleją, BOR otwiera drzwi. Podchodzi do nas pierwsza dama, wita się, kurtuazja, miłe słówka, kwiatki i… idziemy. Fotografowie robią zdjęcia, ja pół kroku w tyle i manewruję („teraz na lewo, bardzo proszę”). I w tej pozie ląduję następnego dnia na Pudelku. Po schodach na górę, do loży VIP. Dyryguję kto gdzie siada, gasną światła. Zaczyna się. Śpiewają. Ładnie śpiewają. AP odwraca się, chce schodzić na dół. Jeszcze nie – szepczę - w połowie następnej piosenki. Mam plan rozpisany w głowie co do sekundy. Labirynty korytarzy przemierzyliśmy sprawnie i ponownie za kulisami czekaliśmy na wejście na scenę. Przypadła mi w udziale wyjątkowa przyjemność, żeby wprowadzić na scenę panią Marię Szabłowską, która została przez fundację uhonorowaną statuetką ‘zasłużony dla polskiej piosenki’. Przed wejściem na scenę ostrzegam o masie kabli, które stoją na naszej drodze i mówię, że dostanie od nas masę rzeczy, więc śmiało może je mi przekazać. Weszliśmy na scenę i… pani Maria schyla się, żeby wszystko poza kwiatami położyć na ziemi. To co zrobiłem po chwili było podyktowane dwoma powodami: po pierwsze to zwyczajnie nieeleganckie, żeby dama musiała się potem schylać po to wszystko; po drugie, drogi zegarek i statuetka, podarowane przez sponsora raczej nie powinny leżeć na ziemi na środku sceny. W momencie, gdy podnosiłem rzeczone skarby AP z wrodzoną sobie błyskotliwością skomentowała „Pani Mario, mężczyzna u pani stóp”. A ja jak zwykle w centrum uwagi…

Godzina 20.20 
Przerwa, salonik VIP. Czekamy na laureatów, którzy mają przyjść na spotkanie z pierwszą damą. Oficerowie BOR patrzą na mnie. Moje skinienie stanowi w tej chwili prawo i decyduje, czy dana osoba może wejść do środka. Kiwam więc głową, jak samochodowy piesek z deski rozdzielczej. Znowu miło, znowu sympatycznie. Wspólne zdjęcia, uprzejme słowa. Uroczo. Po przerwie premierowy koncert „Gonią wilki za owcami”. Osiecka na ludowo. Śpiewają Kasia Lassak i Sebastian Karpiel-Bułecka, wszystko opracował muzycznie i na scenie szalał Mateusz Pospieszalski. Pięknie było i wyjątkowo. Ciary wszędzie. Po koncercie kolejne spotkanie w saloniku, tym razem z góralami. Pierwsza dama wychodziła z teatru bardzo zadowolona, a to każdego organizatora cieszy. Okazała się zresztą bardzo sympatyczną, kulturalną i miłą osobą. I ze świetnym gustem, bo w końcu wszystko jej się podobało i oklaskom z zachwytami nie było końca. A polityka? No cóż… tego wieczora chodziło o Osiecką, nie o nią i może całe szczęście. Dzięki temu mogło być sympatycznie. (Możesz być Obywatelko Współredaktorko dumna z mojej powściągliwości, prawda? ^^)
Godzina 23.30 Wycieńczeni, ale zadowoleni, po sprzątnięciu niemal wszystkiego, co trzeba było, wylądowaliśmy na afterparty. Wprawdzie miało trwać o wiele krócej i być o wiele bardziej ciche, ale jak tu powstrzymać górali, którzy dobrali się do napojów wysokoprocentowych i zaczęli śpiewać. Efekt był taki, że kiedy już dotarliśmy do domu, nie było szczególnie sensu się kłaść, biorąc pod uwagę fakt, że o 7 miałem powrotny samolot do Luksemburga.

Wtorek. Godzina 6.10 
Lotnisko Chopina. Przy odprawie dowiedziałem się, że mój lot ma 2 godziny opóźnienia (czyli mogłem spać). Po kontroli bezpieczeństwa okazało się, że zgubiłem gdzieś kartę pokładową. Kiedy przeszukiwałem wszystkie swoje rzeczy, nie znalazłem karty, za to między papierami spostrzegłem jedną z umów (podpisaną w dwóch miejscach!), którą pocztą muszę teraz odesłać do Polski. Chciało mi się pić, a bez karty nie mogłem nic kupić w strefie bezpieczeństwa. Cały limit szczęścia widać zużyliśmy poprzedniego dnia. A może to znak, że nie powinienem lecieć…? Tuż przed odlotem kartę znalazłem na swoim fotelu w poczekalni. Jak się tam znalazła nie mam pojęcia. A może jednak coś jest w tej tajnej służbie jej Osieckiej mości…

***
Niesamowite jest dla mnie, jak wiele się zmieniło przez zaledwie kilka lat. Doskonale pamiętam siebie szesnasto-, siedemnastoletniego, jak zaczytywałem się i zasłuchiwałem wszystkim, co osieckie i byłem jednym z tych tzw. „dziwnych dzieci”. Czytałem poezję, nie grałem w Playstation. Miałem w głowie jakąś swoją wymyśloną przyjaciółkę AO. W maturalnej klasie zorganizowałem w szkole spotkanie z Magdą Umer i ona była dla mnie przedstawicielką jakiegoś nierealnego świata. Dzisiaj sam jestem częścią tego świata. I chociaż nadal w każdym moim mieszkaniu na ścianie musi wisieć moje ukochane zdjęcie AO, a na półce tomik najpiękniejszych wierszy – nawet tu na luksemburskiej emigracji, to sama AO istnieje jakby zupełnie inaczej. Nie ma już tej „mojej”, jest za to ta „prawdziwa”, choć też o wiele bardziej odległa. I może to dobrze. Bo w końcu, jak mówią mądre hashtagi liczy się #reallife i #realfriendship.
A niezwykłe i wspaniałe #realfriendship to właśnie Okularnicy. I ja, nieśmiało cieszący się z tego, że jakoś się tam między nimi pojawiłem. Trochę jak oszust, bo w okularach zerówkach.

#pozdrawiamzemigracji
M.
fot. Maciej Czerski / © Fundacja Okularnicy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz