poniedziałek, 5 grudnia 2016

Political fiction


Droga Karo,

Camerimage, Ameryka, miętówki z Los Angeles… Jakbym tam był! Pamiętam to wszystko i tęsknię niemiłosiernie. Dlatego też piszę szybciutko, żeby jeszcze szybciej poznać ciąg dalszy. A że na placu z zasady nie politykujemy, więc dziś piszę… o polityce. W pewnym sensie.

Skończyło się „Ranczo”. Wprawdzie kończyło się już do tej pory kilkukrotnie, ale tym razem chyba już na dobre. Albo na złe. Odczuwam swego rodzaju smutek, bo oglądałem je wiernie i regularnie. Wszyscy obywatele czytelnicy, którzy podnoszą teraz prawą lub lewą brew ze sceptycyzmem, ewentualnie prychają albo parskają do tego śmiechem, niech będą pozdrowieni oraz uraczeni historią z życia wziętą, w której do domu swej przyjaciółki przybywają wyjątkowo zasmuceni Wisława Szymborska i Kornel Filipowicz, informując „nasze życie się skończyło, bo skończył się serial >>Dynastia<<”. Nie żebym się porównywał do Wisławy Szymborskiej – chociaż jakby co to powiedz Komitetowi w Sztokholmie, że jestem do dyspozycji (how about you, Mr Dylan?).

Tak czy inaczej „Ranczo” się skończyło, a wójt został prezydentem. Może to oznaczać, że by zostać prezydentem nie powinno się mieć żadnych kwalifikacji lub po prostu od prezydenta wymaga się, żeby miał swojego Czerepacha. Nie wiem, która opcja jest bardziej prawdopodobna, ale mam pewne podejrzenia. Plotki głoszą, że Hillary Clinton, wbrew swoim doradcom, odprawiła Czerepacha po pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej. I sama widziałaś, jak skończyła. Bez Czerepacha można nawet przegrać, choć właściwie się wygrało... Tyle o realnej (choć wymyślonej) polityce. Bo zauważyłem niezwykłą prawidłowość, że prawdziwa polityka mnie wkurza, wzbudza niechęć i szczere zdziwienie, połączone zazwyczaj z bezsilnym niedowierzaniem, że naprawdę można być tak… ekhm… niemądrym. Z drugiej strony, z ogromną przyjemnością oglądam seriale z gatunku political fiction. I na ich bohaterów zazwyczaj się nie denerwuję, może dlatego, że akurat oni zwykle mają coś w głowie.

Taki na przykład Frank Underwood. Czego to on w tej głowie nie ma! „House of cards” jest zresztą jednym z tych seriali, które niszczą człowieka. Po pierwsze powodują, że wszystkie 4 sezony oglądasz w ciągu niecałych czterech wakacyjnych dni. Komputer leży przy łóżku, włączasz go tuż po obudzeniu i oglądasz. Wieczorem, przed zaśnięciem, wyłączasz kilkanaście odcinków dalej. W krótkich przerwach między kolejnymi odcinkami zdarza ci się żyć. Po drugie, odczuwasz jakiś wewnętrzny zgrzyt dopingując głównego bohatera we wszystkich – delikatnie rzecz ujmując – bardzo złych rzeczach, jakie wyprawiał. Wiesz, że zabijanie jest niedobre, a mimo wszystko krzyczysz wewnętrzne ‘yes, yes, yes’, gdy kroczy – dosłownie – po trupach do celu. Kilka odcinków „House of cards” wyreżyserowała nasza przyjaciółka z Camerimage Agnieszka Holland. Ona też kilka lat temu zrobiła naprawdę niezły serial w Polsce „Ekipa”. Okazuje się, że w serialu nawet polscy politycy mogą być mądrzy. Ale koniec końców ekipa to jednak ekipa, więc odpowiednie służby pewnie i tak mają już ją w "ramówce".

Przy tych wszystkich machiawelicznych planach, zemstach i intrygach „Madame Secretary” jawi się jako niewinna opowiastka, familijny film o psach ratujących zagubione niemowlęta; jak „Plebania” przy „Pitbullu”. Sekretarz Stanu USA ratuje świat, a potem wraca do domu i martwi się stopniami szkolnymi syna czy nowym chłopakiem córki. Niemal słychać jak do wchodzącego męża krzyczy „Ryśku, umyj ręce!”. Z tą różnicą, że mąż ma na imię Henry i jest agentem zwalczającym terrorystów. Nie wiem też, czy Grażynka z Klanu – tak jak serialowa Madame S. - kiedykolwiek służyła w CIA, ale wcale bym się nie zdziwił! Niesamowite było też dla mnie, gdy odkryłem, że kilku aktorów grających w tym serialu widziałem już wcześniej, w mojej ukochanej komedii „Partner” z Whoopi Goldberg. Szefowa sztabu Madame Secretary gra w nim maklerkę seksbombę (to całkiem zabawne, gdy porównuje się dwie zupełnie inne postaci tej samej aktorki na przestrzeni 20 lat), a wspomniany już serialowy mąż Henry wciela się w największego wroga Whoopi z konkurencyjnej firmy na Wall Street. To właśnie on w jednej ze scen, w kolejce do restauracji stara się zniechęcić do obrotnej Whoopi… Donalda Trumpa. 

Rzec by się chciało, że ‘to ci dopiero fiction!’, ale tym sposobem dotarliśmy niestety do rzeczywistości. A mi skończyły się seriale. Proponuję więc ucieczkę do przodu. Zainspirował mnie wójt-prezydent Kozioł, snując plany mądrych reform, jakie mogłyby zmienić kraj na lepsze. Takie reformy może wprowadzać jednak tylko odpowiednia osoba. A że nie będziemy się na placu rozmieniać na drobne, obsadźmy od razu najważniejsze stołki, na przykład prezydenta USA. Wypadałoby zacząć od pytania, kto powinien nim być i dlaczego właśnie Meryl Streep.

Odpowiedzi nasuwają się same. Po pierwsze – bo to oczywiste. Po drugie – bo to jeszcze bardziej oczywiste. Przede wszystkim Meryl jest wspaniała. Kochają ją wszyscy, którzy nie są niespełna rozumu – a ci jako ubezwłasnowolnieni i tak nie mają praw wyborczych. Meryl Streep nawet wygląda jak prezydent USA.
fot. BBC

Meryl ma też spore polityczne doświadczenie. Przez ponad dziesięć lat była już premierem Wielkiej Brytanii. Ponadto na amerykańskiej prowincji pełnej mostów była żoną Clinta Eastwooda, który na Wikipedii ma zdjęcie z Ronaldem Reaganem. Nie musiałaby robić kampanii wyborczej, po prostu by ją zagrała. Jest kandydatką idealną. Istnieje spora szansa, że do wygranej Meryl nie potrzebowałaby nawet Czerepacha.

Trzeba też podkreślić, że prezydentura Meryl nie byłaby ewenementem kolejnej gwiazdy wchodzącej do polityki – nie porównując choćby do Arnolda Schwarzeneggera w Californii (bo ani ranga nie ta, ani poziom nie ten, a w ogóle cóż to by było za głupie porównanie!). Jej program jest szczegółowo zaplanowany, dopięty na ostatni guzik. Długofalowy. Ze sprawdzonych źródeł wiadomo, że ma nawet przygotowaną przemowę po wygraniu wyborów na trzecią (sic!) kadencję. Do Internetu wyciekły fragmenty:

 „When they called my name, I had this feeling I could hear half of America going: >>oh nooo, c’mon why? Her! Again!?<<. But… whatever!”

Wprawdzie są też taśmy z próby tego przemówienia, ale skoro występuje na nich również Colin Firth, powszechnie znany jako król Wielkiej Brytanii Jerzy VI, nie wybuchnie z tego żadna afera. Nie jest też przewidywana w tej sprawie komisja śledcza. 

Zanim jednak wszystkie te plany się zrealizują, musimy cały czas chronić się przed polityką, która znowu będzie nas atakować. Można przed nią uciekać w seriale, muzykę, alkohol, górnictwo czy wspinaczki wysokogórskie - grunt żeby znaleźć coś dla siebie. Na sugestię natknąłem się kilka dni temu, spacerując luksemburską nomen omen Avenue de la Liberté (Aleja Wolności). Luksemburczycy radzą:


A zatem… umfc, umfc, umfc, umfc, umfc, umfc, umfc, umfc!
M.

Ps. Proponuję, żebyśmy o tym, dlaczego prezydentem Polski powinna zostać GT, porozmawiali innym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz