Droga Karo,
Camerimage, Ameryka, miętówki z
Los Angeles… Jakbym tam był! Pamiętam to wszystko i tęsknię niemiłosiernie.
Dlatego też piszę szybciutko, żeby jeszcze szybciej poznać ciąg dalszy. A że na
placu z zasady nie politykujemy, więc dziś piszę… o polityce. W pewnym sensie.
Skończyło się „Ranczo”. Wprawdzie
kończyło się już do tej pory kilkukrotnie, ale tym razem chyba już na dobre.
Albo na złe. Odczuwam swego rodzaju smutek, bo oglądałem je wiernie i
regularnie. Wszyscy obywatele czytelnicy, którzy podnoszą teraz prawą lub lewą brew
ze sceptycyzmem, ewentualnie prychają albo parskają do tego śmiechem, niech
będą pozdrowieni oraz uraczeni historią z życia wziętą, w której do domu swej przyjaciółki
przybywają wyjątkowo zasmuceni Wisława Szymborska i Kornel Filipowicz,
informując „nasze życie się skończyło, bo
skończył się serial >>Dynastia<<”. Nie żebym się porównywał do
Wisławy Szymborskiej – chociaż jakby co to powiedz Komitetowi w Sztokholmie,
że jestem do dyspozycji (how about you,
Mr Dylan?).
Tak czy inaczej „Ranczo” się
skończyło, a wójt został prezydentem. Może to oznaczać, że by zostać
prezydentem nie powinno się mieć żadnych kwalifikacji lub po prostu od
prezydenta wymaga się, żeby miał swojego Czerepacha. Nie wiem, która opcja jest
bardziej prawdopodobna, ale mam pewne podejrzenia. Plotki głoszą, że Hillary Clinton, wbrew swoim doradcom, odprawiła Czerepacha po pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej. I sama widziałaś, jak skończyła. Bez Czerepacha można nawet przegrać, choć właściwie się wygrało... Tyle o realnej (choć
wymyślonej) polityce. Bo zauważyłem niezwykłą prawidłowość, że prawdziwa polityka
mnie wkurza, wzbudza niechęć i szczere zdziwienie, połączone zazwyczaj z
bezsilnym niedowierzaniem, że naprawdę można być tak… ekhm… niemądrym. Z
drugiej strony, z ogromną przyjemnością oglądam seriale z gatunku political fiction. I na ich bohaterów
zazwyczaj się nie denerwuję, może dlatego, że akurat oni zwykle mają coś w głowie.
Taki na przykład Frank Underwood.
Czego to on w tej głowie nie ma! „House of cards” jest zresztą jednym z tych
seriali, które niszczą człowieka. Po pierwsze powodują, że wszystkie 4 sezony
oglądasz w ciągu niecałych czterech wakacyjnych dni. Komputer leży przy łóżku,
włączasz go tuż po obudzeniu i oglądasz. Wieczorem, przed zaśnięciem, wyłączasz kilkanaście odcinków dalej. W krótkich przerwach między kolejnymi odcinkami
zdarza ci się żyć. Po drugie, odczuwasz jakiś wewnętrzny zgrzyt dopingując
głównego bohatera we wszystkich – delikatnie rzecz ujmując – bardzo złych
rzeczach, jakie wyprawiał. Wiesz, że zabijanie jest niedobre, a mimo wszystko krzyczysz
wewnętrzne ‘yes, yes, yes’, gdy kroczy
– dosłownie – po trupach do celu. Kilka odcinków „House of cards”
wyreżyserowała nasza przyjaciółka z Camerimage Agnieszka Holland. Ona też kilka
lat temu zrobiła naprawdę niezły serial w Polsce „Ekipa”. Okazuje się, że w
serialu nawet polscy politycy mogą być mądrzy. Ale koniec końców ekipa to
jednak ekipa, więc odpowiednie służby pewnie i tak mają już ją w "ramówce".
Przy tych wszystkich machiawelicznych
planach, zemstach i intrygach „Madame Secretary” jawi się jako niewinna
opowiastka, familijny film o psach ratujących zagubione niemowlęta; jak „Plebania”
przy „Pitbullu”. Sekretarz Stanu USA ratuje świat, a potem wraca do domu i martwi
się stopniami szkolnymi syna czy nowym chłopakiem córki. Niemal słychać jak do
wchodzącego męża krzyczy „Ryśku, umyj
ręce!”. Z tą różnicą, że mąż ma na imię Henry i jest agentem zwalczającym
terrorystów. Nie wiem też, czy Grażynka z Klanu – tak jak serialowa Madame S. -
kiedykolwiek służyła w CIA, ale wcale bym się nie zdziwił! Niesamowite było też
dla mnie, gdy odkryłem, że kilku aktorów grających w tym serialu widziałem już
wcześniej, w mojej ukochanej komedii „Partner” z Whoopi Goldberg. Szefowa
sztabu Madame Secretary gra w nim maklerkę seksbombę (to całkiem zabawne, gdy
porównuje się dwie zupełnie inne postaci tej samej aktorki na przestrzeni 20
lat), a wspomniany już serialowy mąż Henry wciela się w największego wroga
Whoopi z konkurencyjnej firmy na Wall Street. To właśnie on w jednej ze scen, w
kolejce do restauracji stara się zniechęcić do obrotnej Whoopi… Donalda Trumpa.
Rzec by się chciało, że ‘to ci
dopiero fiction!’, ale tym sposobem dotarliśmy niestety do rzeczywistości. A mi
skończyły się seriale. Proponuję więc ucieczkę do przodu. Zainspirował mnie
wójt-prezydent Kozioł, snując plany mądrych reform, jakie mogłyby zmienić kraj
na lepsze. Takie reformy może wprowadzać jednak tylko odpowiednia osoba. A że
nie będziemy się na placu rozmieniać na drobne, obsadźmy od razu najważniejsze
stołki, na przykład prezydenta USA. Wypadałoby zacząć od pytania, kto powinien
nim być i dlaczego właśnie Meryl Streep.
Odpowiedzi nasuwają się same. Po
pierwsze – bo to oczywiste. Po drugie – bo to jeszcze bardziej oczywiste.
Przede wszystkim Meryl jest wspaniała. Kochają ją wszyscy, którzy nie są niespełna
rozumu – a ci jako ubezwłasnowolnieni i tak nie mają praw wyborczych. Meryl
Streep nawet wygląda jak prezydent USA.
fot. BBC |
Meryl ma też spore polityczne
doświadczenie. Przez ponad dziesięć lat była już premierem Wielkiej Brytanii.
Ponadto na amerykańskiej prowincji pełnej mostów była żoną Clinta Eastwooda,
który na Wikipedii ma zdjęcie z Ronaldem Reaganem. Nie musiałaby robić kampanii
wyborczej, po prostu by ją zagrała. Jest kandydatką idealną. Istnieje spora szansa, że do wygranej Meryl
nie potrzebowałaby nawet Czerepacha.
Trzeba też podkreślić, że
prezydentura Meryl nie byłaby ewenementem kolejnej gwiazdy wchodzącej do
polityki – nie porównując choćby do Arnolda Schwarzeneggera w Californii (bo
ani ranga nie ta, ani poziom nie ten, a w ogóle cóż to by było za głupie
porównanie!). Jej program jest szczegółowo zaplanowany, dopięty na ostatni
guzik. Długofalowy. Ze sprawdzonych źródeł wiadomo, że ma nawet przygotowaną
przemowę po wygraniu wyborów na trzecią (sic!) kadencję. Do Internetu wyciekły
fragmenty:
„When they called my name, I had this feeling I could hear half of America going: >>oh nooo, c’mon why? Her! Again!?<<. But… whatever!”
Wprawdzie są też taśmy z próby tego przemówienia, ale skoro występuje na nich również Colin Firth, powszechnie
znany jako król Wielkiej Brytanii Jerzy VI, nie wybuchnie z tego żadna afera. Nie
jest też przewidywana w tej sprawie komisja śledcza.
Zanim jednak wszystkie te plany
się zrealizują, musimy cały czas chronić się przed polityką, która znowu będzie
nas atakować. Można przed nią uciekać w seriale, muzykę, alkohol, górnictwo czy
wspinaczki wysokogórskie - grunt żeby znaleźć coś dla siebie. Na sugestię natknąłem
się kilka dni temu, spacerując luksemburską nomen omen Avenue de la Liberté (Aleja
Wolności). Luksemburczycy radzą:
A zatem… umfc, umfc, umfc, umfc,
umfc, umfc, umfc, umfc!
M.
Ps. Proponuję, żebyśmy o tym,
dlaczego prezydentem Polski powinna zostać GT, porozmawiali innym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz