środa, 18 lutego 2015

Wyjazdy czy powroty?



Droga Karo!

Dzisiaj miało być o poszukiwaniach inspiracji na kolejny tekst. Bardzo chwalebny to temat – tym bardziej, że takie rozważania o rozważaniach jawią mi się niejako głęboko filozoficznie, a co za tym idzie, niemal inteligentnie. Muszę Cię jednak rozczarować. O szukaniu inspiracji napiszę jednak innym razem, chociaż z pewnością do tego wrócę. Nie chodzi wcale o to, że natchnęło mnie, gdy przeczytałem jeszcze raz Twój ostatni list i nie mogłem się powstrzymać, żeby w duchu skomentować:
„No tak… Jak zwykle grają wszyscy, a wygrywają Niemcy. Nawet w karnych. Rzutach. I kodeksach. Nawet w Szwajcarii. I w Polsce. I w telewizji. Amen”. Nie, o tym też napiszę innym razem.

„Jestem już w Warszawie.” – to jedno zdanie, sklecone po wielu back space’ach, spowodowało, że wszystkie poprzednioakapitowe rozważania zdecydowałem odłożyć się na półeczkę rzeczy, o których postaram się sobie kiedyś przypomnieć. Skreśleń, usunięć, utyskiwań, tupania nogą i przekleństw przy tych czterech, pozornie łatwych słowach, było naprawdę wiele. Powód? Jak to napisać, żeby oddać pełnię sytuacji? „Wróciłem do Warszawy” czy może „Wyjechałem do Warszawy”?

Zdaję sobie sprawę, że sytuacja ta dotyczy nie tylko mnie. Z tego co wiem, to również Ciebie i wielu znanych nam ludzi. Nie wiem natomiast, ilu z tych tysięcy, rzeczywiście o tym pomyślało. Ilu, podobnie jak ja teraz, zastanawia się nad dobraniem odpowiedniego słowa. Wróciłem czy przyjechałem? Przyznasz bowiem, że jest w tym zasadnicza różnica.

Ciężko odpowiedzieć mi na pytanie, gdzie mieszkam. Nieco łatwiej, gdzie jest mój dom. Dom jest bowiem miejscem bardziej emocjonalnym – takim,  z którym wiąże nas coś więcej niż tylko łóżko, A.O. na ścianie i kolekcja książek bez których nigdzie się nie ruszam. Przez pierwszych kilka miesięcy studiów, wyjątkowo wzbraniałem się przed nazywaniem miejsca, w którym mieszkałem „domem”. Dom jest przecież tylko jeden. Jest tam, gdzie mama raz na jakiś czas zrobi leczo i gdzie płonie 37-calowe domowe ognisko. Teraz, chyba wyłącznie dla wygody i ułatwienia, zdarza mi się powiedzieć, że wracam do domu, a mam na myśli pokój na Powiślu. Nie czuję się z tego powodu winny i mogę bez problemów spać po nocach. Również dlatego, że mówię o ‘domu’ także wtedy, gdy na stacji Warszawa Centralna wsiadam w pociąg i pędzę na północ. Zatem wyrzutów sumienia brak.

A jednak nie rozwiewa to wątpliwości, gdzie jestem ‘u siebie’. Które miejsce jest tym, do którego wyjeżdżam, a do którego wracam. Jakich kryteriów należałoby użyć do rozgraniczenia? Gdzie spędzam więcej czasu? – to chyba oczywiste. Z którym miejscem wiąże mnie więcej emocji? Ludzi? Spraw? – to oczywiste jest mniej.

Kiedy mieszkałem w Toruniu problem wydawał się mniej palący; praktycznie wcale o nim nie myślałem. Znam wyjaśnienie: wtedy wszystko było jasne. Wracało się do Torunia, bo to tam działo się moje życie, tam były przeważnie moje myśli, moje sprawy. Tam był mój świat. Świat od którego trzeba było, co jasne, czasem się oddalić, wziąć oddech. Ale wracałem do Torunia. A wyjeżdżałem wszędzie indziej.

Paradoksalnie, w Warszawie spędzam więcej czasu. Jest dalej: powroty są bardziej czasochłonne i od momentu wprowadzenia nowych taryf (serdecznie pozdrawiam PKP Intercity – kupcie sobie pozłacane pantografy) nie do końca się kalkulują. Może to kwestia czasu. Nie zrozum mnie źle – uwielbiam Warszawę, to cudowne miasto i mam do niego spory worek sentymentu – taki mniej więcej wielkości Krakowa. Jako świeży narybek (nakrętka od słoika?) myślę jednak, że to również miasto, w którym znowu nie aż tak łatwo jest żyć. A może to po prostu ja jestem nieprzystosowany…

Ostatnie niemal 3 tygodnie spędziłem poza Warszawą. Bardzo były mi one potrzebne. Wziąłem głęboki oddech. Odpocząłem. Odetchnąłem. Teraz wróciłem (czytając to trzeci raz zorientowałem się, że bezwiednie napisałem „wróciłem”. Freudowska pomyłka, podświadomość, prawda, przypadek?) i jakoś łatwiej jest ruszyć z nową energią. Bo mam energię i dzisiaj nawet przez cały dzień się uśmiechałem. Odtrąbmy sukces. Heroldzi ogłaszajcie dobre wieści światu. 
/A że korki ogromne i most spalony… Szczegóły! Wszystko szczegóły!/

Jestem przeszczęśliwy, że żaden ze mnie pomidor, ogórek czy inne warzywo i że nie muszę brać udziału w debatach i kampaniach prezydenckich. Bo tam zawsze padają niewygodne pytania. Przeczytaliby ten dzisiejszy list i szukaliby haka.

Skąd pochodzisz? – z Tczewa – nie zająknę się odpowiadając na takie pytanie.

Gdzie mieszkasz? – odpowiem chyba, że mieszkam w Warszawie. Choć odpowiedź ta zdecydowanie nie będzie automatyczna i całkowicie pozbawiona refleksji.

Skąd jesteś? – no cholera jasna! Zmienię temat!

I tyle będzie mojej kampanii.

***

Siedziałem wczoraj w pociągu i myślałem „jadę czy wracam?”. Wciąż tego nie wiem. I pewnie jeszcze długo nie wiedzieć będę. Mądrzy ludzie zwykli mówić: „Tam dom twój, gdzie serce twoje”.

Spieszę poinformować, że moje serce przebywa aktualnie na bezpłatnym, bezterminowym urlopie. Wyjechało i nie wiem, kiedy wróci. Zastępstwa nie załatwiło.

Jest zatem cień niebezpieczeństwa, żem bezdomny. Jak Iwan u Bułhakowa.

A w Warszawie - po prostu sobie jestem.

I tego się trzymajmy! Bo, jak już ustaliliśmy, to nie wymaga backspace’owania.

M.

Ps. Wciąż żyję nadzieją, że nie przeczytają tego mojego pseudogłębokiego filozofo-smęcenia odpowiednie służby. Bo wtedy może być źle... A ja nie chcę do przytułku! (I do tego drugiego miejsca też nie chcę)...
A zatem szanowni państwo - pamiętajcie! To wszystko to tylko konwencja literacka. Albo polityczna. Niepotrzebne skreślić.
/Po czym skreślono cały list.../

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz