poniedziałek, 12 stycznia 2015

Na zawsze ‘guide’



Droga Karo, Szanowna Obywatelko!

Nim przejdę do meritum dzisiejszej wiadomości – kilka uwag wstępnych:

1. Owszem, możemy sobie „obywatelić” zgodnie z zasadami epoki słusznie minionej. Ja jednak zostanę także przy zwrocie bardziej serdecznym. Nie jestem wszakże Urzędem Bezpieczeństwa!
2. Twój ostatni tekst o savoir-vivrze skradł moje serce! Kiedy tylko będzie okazja, rezerwuję sobie tę książeczkę do poczytania. To może być niezapomniane przeżycie!
3. Pisząc ostatnio o sesji, poprosiłaś mnie „Napiszże też, proszę!”. Piszę więc:

Sesja cesarza (czytać podniośle)

Jeśli sesja jest jak wojna,
Ja będę Napoleonem
O twarzy zwycięstwem zdobionej,
Z kodeksem pod pachą genialnym,
Wnikliwą mą wiedzą popartym;
Przemierzając Europę wszerz,
Egzaminatorom niosąc rzeź.

Z nadzieją, że wszystko to
Skończy się na dni sto
Przed Waterloo

A teraz do rzeczy:
Mam chyba szczęście. Los zsyła mi pod opiekę poddanych brytyjskiej królowej. W trakcie Camerimage (dla niewtajemniczonych – Karo bywa, a ja bywałem tam wolontariuszem, opiekunem gości, tzw. guidem) to był Simon – dziennikarz z magazynu filmowego Empire, Brytyjczyk z tak świetnym piórem, jak tylko się da. A teraz?

Poznałem Australijczyka! Napisał do mnie na jednej z miliona internetowych aplikacji. Podróżuje z koleżanką po Europie (szaleństwo, ale oni tam w styczniu mają wakacje! Takie prawdziwe! Nie zimowe. Bo w ogóle u nich tam jest przecież lato. A ja zapomniałem już, że istnieje lato…), ostatnio mają siedzibę w Niemczech, ale koleżanka wyjechała na weekend do Holandii – spotkać się tam ze znajomymi. Australijczyk natomiast (w dodatku z Tasmanii!) przyjechał do Polski, bo przed wojną mieszkał tu jego dziadek. A poza tym, niby dlaczego miałby nie przyjechać do Polski – nawet bez dziadka.

Australijczycy mają to do siebie, że mówią po angielsku. W związku z tym, tak się ta nasza aplikacyjna konwersacja ciągnęła. Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy, dość miło, wreszcie zostałem zapytany, czy mam może trochę wolnego czasu. Za 3 dni mam kolokwium – oczywiście, że miałem mnóstwo czasu! Zaznaczając zatem, że dość marny ze mnie tour guide, w dodatku nie znam miasta i mieszkam tu od trzech miesięcy – po co miał się chłopak rozczarować po czasie – umówiliśmy się tego wieczora na spacer po starówce z przewodnikiem (znaczy mną…).

Ciężar wziętej na siebie odpowiedzialności za pokazanie przybyszowi z antypodów kraju jego przodków przytłaczał mnie nieco, gdy zdążałem na umówione miejsce spotkania. W dodatku miałem być nielicencjonowanym przewodnikiem i to bez jakichkolwiek kompetencji. Niebiosa musiały szykować zemstę.

Jack – tak go od teraz będziemy tytułować, bo w końcu właśnie oficjalnie się poznaliśmy, czekał na mnie przed swoim hostelem. Ledwo ruszyliśmy w kierunku starówki, pogrążeni w rozmowie i próbie wzajemnego odszyfrowania swoich akcentów, zmuszeni byliśmy uciekać przed zemstą niebios – komuś się tego wieczora wyjątkowo spieszyło (‘nierychliwy ale sprawiedliwy’?). Bo niebiosa właśnie były łaskawe się otworzyć i spuścić w dół strugę deszczu. Ja miałem przynajmniej czapkę, on nawet nie miał kaptura – nie spodziewał się, że w Europie tak często pada… Atrakcje wieczoru dopiero się zaczynały.

Nie mogłem sobie odmówić, by nie zacząć wycieczki od pomnika Kopernika, okraszając go informacją, że tutaj to on sobie tylko siedzi, a urodził się w Toruniu, gdzie wcześniej studiowałem i tam też ma pomnik (stoi!), który jest wielką atrakcją i miejscem spotkań. Nie wiem, czy ta wiadomość zrobiła na nim wrażenie, ale ja byłem z siebie dumny! Przeszliśmy kawałek dalej, pokazałem mu, gdzie jest mój uniwersytet. Dyskusja zeszła na różnice w systemach nauczania w Polsce i Australii. Tak było do czasu, aż zobaczył Bristol i zapytał się co to jest. Po mojej odpowiedzi oraz przekazanej orientacyjnej cenie za pokój, okazało się, że Australijczyków nie stać na niego tak samo, jak Polaków. Co za ulga…!

Doszliśmy do Pałacu Prezydenckiego, oświetlonego tego wieczora w barwy Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Tak byłem zajęty tłumaczeniem, co to za akcja, na czym polega, jak wielu ludzi zrzesza i jak wiele już zrobiono, że nie zauważyłem, że dookoła zaczyna się coś dziać. No tak… Spojrzałem na zegarek, który wyświetla też datę. Dziesiąty…
Pojawiało się coraz więcej policjantów, a ustawiający znicze zaczynali mówić coraz głośniej. Z krótkofalówki stojącego obok funkcjonariusza usłyszałem – ‘Niewielu ich dzisiaj jest. Tysiąc najwyżej’. Aha.

Ruszyliśmy dalej, w kierunku Placu Zamkowego, a ja kątem oka widziałem, jak pytania zaczynają się pojawiać na jego czole. W naszym kierunku coraz szybciej zbliżał się tłum wymachujących flagami ludzi z megafonami i transparentami. Niepewność i cień strachu w jego oczach były coraz wyraźniej dostrzegalne. Mnie nurtowało natomiast, jak tu przystępnie wytłumaczyć istotę konfliktów z ostatnich dziesięciu lat, okraszonych katastrofami lotniczymi i comiesięcznymi demonstracjami. Złożoność polskiego życia publicznego w tej jednej chwili stała się tak absurdalna, że niemal wybuchnąłem śmiechem. Odciągnąłem go na bok, żeby nie staranowały nas rozmodlone staruszki.

Zamek Królewski w świątecznej iluminacji, czy widok na Wisłę, Most Świętokrzyski, stadion i całe miasto (no dobha… na Phagę!) z Placu Zamkowego robią wrażenie – nawet na chłopaku z Tasmanii. Podobnie jak moje nieudolne tłumaczenia na angielski Sztaudyngera:
„Kraków miałeś w dupie – za karę stoisz na słupie”
Moje wysiłki zostały docenione, a Szwed, król Polski, który przeniósł stolicę, żeby mieć bliżej do mamy, został odpowiednio sfotografowany. I wyśmiany. A czy w Australii mają lepsze historie?

Przez Rynek Starego Miasta mieliśmy dojść do Barbakanu. Mieliśmy, bo tuż przed nim zerwał się tak wielki wiatr, że zgodnie zmieniliśmy kierunek na przeciwny – przynajmniej wiało nam w plecy. Przy tej okazji nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zawrócić go głosem umierającej Kate Winslet „JACK! COME BACK!”. M. to umie zrobić z siebie przedstawienie nawet w wichurze.

Przeszliśmy obok Fukiera („tu gotuje polski Gordon Ramsey”) i wróciliśmy na Plac Zamkowy. Byliśmy już w połowie drogi do kolumny, kiedy rozpętało się prawdziwe piekło (za komplet rozrywek ponownie dziękujemy niebiosom). Ściana deszczu i wiatr urywający głowę. Momentalnie zawróciliśmy i schroniliśmy się pod najbliższym budynkiem – jakby to miało cokolwiek dać… Wiatr i deszcz zacinały z absolutnie każdej strony. Plac, który jeszcze sekundy temu pełen był zmierzających w różne strony ludzi, nagle stał się zupełnie pusty. To było niemal artystyczne przeżycie. Przez środek przeleciał parasol, obijając się komicznie o  bruk, zupełnie jak róża pustynna podkreślająca kompletną głuszę w filmach animowanych. Iluminacja na zamku zaczęła drgać – wiatr musiał dobrać się do projektorów. „GOD HATES US!”- krzyczał mi do ucha Jack. Rzeczywiście to już była trochę przesada…

Kiedy tylko Armagedon nieco zelżał, jako pierwsi ruszyliśmy przez opustoszały plac. Ludzie z każdej strony śledzili nas wzrokiem, zastanawiając się zapewne, czy kolumna się na nas przewróci, czy może jednak nie. Zrobiliśmy tylko kilka kroków, a wszystko wróciło z tą samą siłą. Nam już było jednak i tak wszystko jedno. Byliśmy cali przemoczeni, nie było więc sensu dalszego skrywania się przed deszczem. Pod naszymi nogami płynęły strumienie wody. Plac Zamkowy zamienił się w basen, Krakowskie w Dunajec. Wiatr zerwał mi z głowy czapkę – dopadłem ją dopiero po kilkunastu metrach. Dobrze, że była cała mokra – przez to cięższa– inaczej pewnie porwał by ją wysoko i daleko. Za daleko.

Zdecydowaliśmy, że zamiast ustalonego wcześniej ‘have a drink’ (uwielbiam to angielskie określenie, bo jest tak niezobowiązujące i pojemne), pójdziemy do mnie, żeby się jednak wysuszyć. Powrót trwał wieki, mimo że to przecież dość niedaleko… Nie informowałem już o żadnych innych zabytkach. Trochę tylko smęciłem o powstaniu warszawskim. Jackowi woda chlupała w butach.

Kiedy zrobiło się już bardziej sucho niż mokro, a za sprawą gorącej herbaty cieplej niż zimniej i rozmowa zaczęła powoli dryfować w ciekawe dla mnie rejony (tzn. Jack zobaczył moje plakaty na ścianach i zagadnął o filmy), okazało się, że jest fanem Meryl i zaśmiewa się do filmików z Ellen. Tak właśnie reszta wieczoru minęła nam na oglądaniu ulubionych fragmentów z Mamma Mia, Diabła i ceremonii Oscarów z ostatnich lat. W końcu, jak wpajano nam do głowy w mailach z trzema kropkami – guide musi znać zainteresowania swojego gościa! A jeśli przy okazji są takie fajne…

Ile to trzeba przejść, żeby poznać wielbiciela tych samych rzeczy – tylko z drugiego końca świata.
Ile to się człowiek musi namęczyć, żeby pokazać kraj w dobrym świetle.
Ile to trzeba mieć pecha, żeby przyjechać zwiedzać Warszawę akurat w taki dzień. Biedny Jack…

I mokry ja…

M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz